Kiedy Expansion Team zdobywa tytuł MLS Cup oraz US Open Cup w pierwszym sezonie swojego istnienia to należy zdawać sobie sprawę z tego, że mamy do czynienia z projektem wybitnym. Taki wyczyn przechodzi do historii na zawsze. Do takiego wyczynu potrzebne są postacie przewyższające zwykłych śmiertelników o lata świetlne. Do takiego wyczynu potrzebny jest klimat miasta, który w najważniejszych momentach zawsze jest sprzymierzeńcem. Do prawidłowego funkcjonowania w społeczeństwie potrzebne są wzloty i upadki. To całkowicie ludzkie i bardzo życiowe. Przecież w każdej dziedzinie raz jest dobrze, a raz źle. W wypadku bohatera tego tekstu wzlot był szybki, wysoki, z przytupem trwającym blisko dekadę, jednak upadek, który wydawał się kwestią przypadku i przepracowania, mimo pozornej bezbolesności, okazał się ciosem tak mocnym i brutalnym, że wbił naszego bohatera w ziemię z takim hukiem i rozmachem, że trwa w niej po dziś i za żadne skarby świata nie może się z niej wygrzebać. Przed państwem Ikar z Krainy Wielkich Jezior – Chicago Fire.
Ten krótki wstęp nie jest żadną przypowieścią. Jest bardzo schematycznym obrazem upadku jednego z trzech największych klubów w USA przełomu XX i XI wieku. W Chicago, brak sukcesów sportowych jest bardzo odczuwalny. Z wyjątkiem klubu hokejowego Chicago Blackhawk oraz klubu bejsbolowego Chicago Cubs (pierwsza wygrana w World Series od ponad 100 lat właśnie w tym roku), które żyją własnym nie do końca chicagowskim życiem, nikt nie odnosi spektakularnych osiągnięć, a przecież w tej niewątpliwie wielkiej metropolii wszystkiego ci pod dostatek. Czemu tak jest? Specyficzny klimat miasta, na którym nie chciałbym się skupiać oraz kardynalne błędy właścicieli klubów. Skupmy się może tylko na Strażakach.
Klub założony w październiku 1997 roku od początku swojej historii zasłynął nie tyle z legendarnych piłkarzy, co z bardzo solidnych ligowców, którzy ciężką pracą zapewnili sobie sławę i dość długie epizody w reprezentacjach narodowych: Chris Armas (57 występów w reprezentacji USA), pierwszoroczniak 98’ Josh Wolff (52 występy w reprezentacji USA), Luboš Kubík (39 występów w reprezentacji Czech), bestia na bramce, czyli Zach Thornton (8 występów w reprezentacji USA), legenda Fire C.J Brown (15 występów w reprezentacji USA), Jesse Marsch (2 występy w reprezentacji USA), Ritchie Kotschau (1 występ w reprezentacji USA), Frank Klopas (39 występów w reprezentacji USA), nigeryjska skała w formacji defensywnej – Francis Okaroh, Zak Ibsen (15 występów w reprezentacji USA), Diego Gutiérrez (1 występ w reprezentacji USA), Polska trójca: Roman Kosecki (66 występów w reprezentacji Polski), Piotr Nowak (19 występów w reprezentacji Polski), Jerzy Podbrożny (6 występów w reprezentacji Polski/ w sezonie 1998 aż 14 asyst) oraz największa gwiazda – Ante Razov. Ci wszyscy gracze przyczynili się do rekordu, niepobitego do dzisiaj. Zdobyli MLS Cup w pierwszym sezonie istnienia klubu, pokonując w finale genialne wówczas DC United.
W kolejnych latach zespół wcale nie osłabł. Ba, wzmacniał się i to o takich graczy, jak: bracia Beasley (Jamar i DaMarcus), Eric Wynalda (ponad 100 występów w reprezentacji USA), Carlos Bocanegra (110 występów w reprezentacji USA, Rookie Of The Year 2000), Damani Ralph (19 występów w reprezentacji Jamajki, ROTY 2003), Andy Williams, Dema Kovalenko, Chris Rolfe i przede wszystkim Christo Stoiczkow. Jeżeli ktoś z państwa nie zna (co jest raczej mało prawdopodobne) to warto wygooglować, ponieważ jest to jeden z tych piłkarzy, którzy po wielu latach posuchy odbudowali wielką Barcelonę.
Ci wszyscy gracze stworzyli z Chicago Fire czołg, który z biegiem miesięcy i lat powoli zaczynał się zacinać. Czego zabrakło? Być może świeżości, jaką dysponowali w pierwszym roku, może umiejętności i koncentracji, która jest niezbędna do odnoszenia sukcesów zarówno na krajowym podwórku, jak i w pucharze kontynentalnym, gdzie w 1999 roku byli o krok od wejścia do wielkiego finału.
Podsumowując pierwszą część. Bob Bradley (aktualnie trener walijskiego Swansea City) tworzy projekt prawie idealny. Zespół dwukrotnie zajmuje pierwsze miejsce w konferencji, dwukrotnie melduje się w finale MLS Cup, w tym raz go wygrywa, dwukrotnie zdobywa również U.S. Open Cup oraz w 1999 zajmuje z klubem 3 miejsce w CONCACAF Champions League, przegrywając półfinał w karnych. Trzeba przyznać, że to naprawdę solidny wynik jak na ledwie 5 sezonów pracy. Jednak to koniec pierwszego rozdziału w historii Chicago Fire. Nowy nazywa się Dave Sarachan. Swoją drogą ciekawa postać. Starsi czytelnicy mogą kojarzyć tego pana z występów w NASL oraz z pewnej charakterystycznej cechy. 150 cm wzrostu. Nie jest to oczywiście żadna obelga z mojej strony, gdyż najwięksi wodzowie w historii nie odznaczali się wielkim wzrostem, a wolą walki i podejmowaniem skutecznych decyzji. Takimi cechami charakteryzował się również Napoleon z Rochester.
Sezon 2003. Supporters Shield, zwycięstwo w U.S. Open Cup i przegrany finał MLS Cup. Nie wypada nie napisać kilku istotnych faktów i gdybań na temat tego meczu. Gdyby Razov strzelił karnego przy stanie 2:3. Gdyby Zach „Bestia” Thornton miał chociaż przyzwoity dzień, to ten mecz mógłby potoczyć się zupełnie inaczej. Przegrana 2:4 po, nie boję się tego powiedzieć, najbardziej emocjonującym MLS Cup w historii. 22 strzały Fire i 8 naprawdę dobrych interwencji Pata Onstada. Kto nie oglądał, powinien to nadrobić. Naprawdę polecam.
Przenieśmy się teraz do samych rządów Dave’a Sarachana. To był pierwszy i ostatni taki sezon Strażaków. W 2004 piłkarze z Wietrznego Miasta nie zagrali nawet w fazie play-off, co było z pewnością bolesnym ciosem dla wszystkich kibiców. Nie osłodzi tego nawet półfinał Ligi Mistrzów CONCACAF.
Rok 2005 również nie przyniósł znaczących sukcesów, bo przegrana z The Revs i najlepszym wówczas napastnikiem, jakim był Taylor Twellman, w finale konferencji nie była przez nikogo mile widziana.
2006 przyniósł zwycięstwo w U.S. Open Cup (będące ostatnim trofeum) i przegraną w półfinale po karnych z New England Revolution. Decydujący strzał z jedenastego metra zamienił na bramkę Taylor Twellman. Ostatni rok rządów Sarachana zakończył się przedwcześnie. Po obiecującym początku 2007, gdzie w pierwszych 4 meczach zespół zdobył 10 punktów, w kolejnych 8 zdobył zaledwie 4, zaliczając przy tym serię czterech meczów bez punktu. Machina się zacięła i trzeba było coś zrobić. W takich sytuacjach zwalnia się trenera. Nawet tak zasłużonego, jakim był bez wątpienia Dace Sarachan.
Juan Carlos Osorio, czyli bardzo krótki romans
Kolumbijski trener podpisał kontrakt 1 lipca i wyjazdowym meczem z Colarado rozpoczął się jego blisko pięciomiesięczny romans z Wietrznym Miastem. Zaczął nie najlepiej. W pierwszych 4 meczach jego zespół nie potrafił wygrać. Ba, w czwartym meczu odniósł sromotną klęskę, gdy przed własną publicznością uległ z ówczesnymi mistrzami Houston Dynamo 0:4. Wydawało się, że ten rok trzeba będzie wymazać z krótkiej, ale bogatej już historii Fire. Wtedy to nastąpił przełom w postaci wyjazdowej wygranej z Toronto FC 3:0. Sezon regularny zakończyli z 40 punktami, na 4 miejscu w konferencji. Osorio spisał się przyzwoicie (18 meczów: 6 zwycięstw, 8 remisów, 4 porażki), jednak w półfinale Wschodu miał trafić na genialnie dysponowanych w tamtym sezonie DC United. Na całe szczęście Kolumbijczyk miał w swojej talii świetnego Chrisa Rolfa, który dwoma bramkami ze stołecznym klubem zapewnił swojej drużynie awans do finału konferencji i potyczkę z… oczywiście z NE Revolution, z którymi rzecz jasna Fire przegrali. Dokładnie jak państwo myślą Taylora Twellmana. I to przewrotką! Znany schemat. Po sezonie niewątpliwie udanym patrząc na sytuację, w której znaleźli się Fire, Osorio zmienił pracodawcę i przeniósł się do NY Red Bulls. Strażacy zostali na lodzie, a na pomoc przyszedł wieloletni asystent wszystkich dotychczasowych szkoleniowców Chicago Fire, myśliciel z Kostaryki: Denis Hamlett.
Klątwa finałów trwa w najlepsze
Podczas kadencji kostarykańskiego szkoleniowca oglądaliśmy zdecydowanie innych Fire. Czy lepszych? Na pewno skuteczniejszych na wyjazdach. Hamlett zmazał wyraźną granicę między meczami u siebie i na wyjeździe. Teraz i u siebie i na wyjeździe byli poprawni. Zdobywali bramki, ale niestety również je tracili. Mimo zajęcia drugiego miejsca w konferencji dwa lata z rzędu, Strażacy nie byli w sezonie zasadniczym w najlepszej formie. Mieli tę iskrę, której w poprzednich latach niejednokrotnie brakowało, a to też wartościowa umiejętność. Przejdźmy do samych play-offów. W półfinale konferencji Strażacy trafiają na New England Revolution. Co powinno się stać? Fire odpadają, Revs awansują do finału MLS Cup, a tam i tak będą musieli uznać wyższość przeciwnika. Tym razem schematyczność poszła sobie do kąta i nikomu nie przeszkadzała. The Revs (bez Twellmana, który odniósł paskudną kontuzję) w pierwszym meczu u siebie remisują, ale w drugim zostają zmieceni z powierzchni ziemi. Fire eliminują NE Revolution pierwszy raz od 2003 roku i to wynikiem 3:0. Robi wrażenie? Do 45 minuty finału konferencji Wschodu na pewno robiło na Columbus Crew. Wyszli jednak na drugą połowę i bez najmniejszego sentymentu przejechali się po Fire, którzy 3 raz w przeciągu 4 lat odpadli właśnie na tym etapie.
Drugi sezon pod wodzą Hamletta wygląda bardzo podobnie. Fire ponownie są drudzy w konferencji. Ponownie trafiają na New England Revolution, którzy ponownie grają bez swojej wielkiej gwiazdy (z powodu kolejnych kontuzji 30-letni Taylor postanowił zakończyć swoją karierę). Wygrywali w dwumeczu 3:2 po morderczej walce i w bojowej atmosferze przystąpili do finałów konferencji ze znacznie słabszymi na papierze piłkarzami Real Salt Lake, którzy na wyjazdach w sezonie regularnym zdobyli zaledwie 8 punktów (co daje przedostatnie miejsce w lidze). Teraz albo nigdy. Prostszej sytuacji być nie mogło. A jednak. Po 120 minutach 0:0 i rzuty karne, w których Chcicago Fire przegrywa 4:5. Trzeci przegrany finał konferencji z rzędu. Seria trwa w najlepsze. Na pocieszenie można powiedzieć, że drugi raz z rzędu przegrali ze zwycięzcą MLS Cup. Marny to argument, bynajmniej dla włodarzy Chicago Fire, którzy po zakończeniu sezonu żegnają się z Denisem Hamlettem.
Trzy kroki do tyłu
Carlos de los Cobos. Meksykański szkoleniowiec, który rozpoczął powolną i bolesną śmierć kliniczną jednego z najlepszych zespołów pierwszego piętnastolecia ligi. Zepsuł dobrze działającą maszynę, którą wystarczyło lekko naoliwić. Straty w piłkarzach nie są tutaj żadnym wytłumaczeniem, gdyż człon zespołu pozostał nienaruszony, za wyjątkiem odejścia Chrisa Rolfa, którego przyciągnęła Europa. Do zespołu dołączyli natomiast: Nery Castillo (21-krotny reprezentant Meksyku), Bratislav Ristić oraz Sean Johnson z 51 numerem draftu, jako teoretycznie najsłabszy z 4 pierwszoroczniaków. Sezon zakończył się dla Fire 36 punktami. 8 punktów straty do miejsca premiowanego awansem do fazy play-off. Brak charakteru. Przeciętność w ataku i obronie, która przerodziła się w brak jakości i bezradność w kluczowych momentach (straty w zdobyczach punktowych z najsłabszym DC czy też porażki z bezpośrednimi rywalami). Ten sezon z pewnością trzeba było wymazać z pamięci i liczyć, że to tylko wypadek przy pracy, dokładnie tak, jak 6 lat wcześniej.
Kolejny rok pracy przyniósł pożegnanie z Brianem McBridem oraz z legendą Fire C.J’em Brownem, który grał w klubie od początku jego istnienia. Trener tłumaczył zmiany personalne chęcią odkurzenia i przewietrzenia nieco wysuszonego już zespołu. Cierpliwość władz dla meksykańskiego szkoleniowca skończyła się pod koniec maja 2011, kiedy to Strażacy po 11 kolejkach szczycili się zaledwie 9 punktami i już na samym starcie rozgrywek byli w niekomfortowej sytuacji. Na ratunek przyszedł były piłkarz Fire – Frank Klopas, który miał posprzątać cały ten bałagan.
Wielkie greckie wesele
Po 23 spotkaniach ciężko ocenić efekty pracy Franka Klopasa. Przeciętny szkoleniowiec z pewną koncepcją na zespół, która w szalonej lidze przetrwała przez zaledwie 10 meczów. Bilans amerykańsko-greckiego trenera w pierwszych miesiącach wyglądał następująco – 23 mecze: 7 zwycięstw, 10 remisów, 6 porażek.
W kolejnym roku Klopas musiał zrobić wszystko, co w jego mocy, aby w Chicago zapanowało wielkie greckie wesele oraz powróciły mistrzowskie ambicje, do jakich wszyscy zdążyli się już przyzwyczaić.
Miał kim grać. Do łask z europejskiej podróży wrócił Chris Rolfe, na którym opierała się gra ofensywna. Wspierany był młodymi zdolnymi piłkarzami takimi jak: Patrick Nyarko, Alex Monteiro de Lima czy Jalil Anibaba. Efekt z goła inny niż przed rokiem. Solidna defensywa poparta przeciętnym atakiem zaowocowała 4 miejscem w konferencji wschodniej (tyle samo punktów co trzeci NY Red Bulls, którzy w barażach grać nie musieli). Dochodzimy do momentu, w którym kibice oraz włodarze z Wietrznego Miasta cieszą się z awansu do baraży, podczas gdy niespełna 36 miesięcy wcześniej rozpaczali z powodu kolejnego niepowodzenia w finale konferencji, czego efektem było zwolnienie Bogu ducha winnego Hamletta. Jakież życie jest przewrotne. W Knockout Round Fire ulegli Houston Dynamo 1:2 i to by było tyle jeżeli chodzi o udział w play-offach 2012, choć sezon regularny był naprawdę obiecujący.
Era Frankiego trwała jednak w najlepsze. Przed rozpoczęciem nowego sezonu można było słyszeć z ust Klopasa śmiałe przepowiednie dotyczące przyszłości drużyny, jednak jak to zwykle bywa w takich sytuacjach – boisko to brutalnie zweryfikowało. Błąd, bardzo brutalnie. Po przyzwoitym preseason Fire na wstępie otrzymują od mistrzów MLS cztery bramki, nie odpowiadając nawet jednym trafieniem. Przypadek? Możliwe, ale strasznie nieprzyjemny. Kolejne trzy mecze przyniosły jeden punkt i bilans bramkowy: 1:5. Co z tą stalową obroną, którą jeszcze nie tak dawno Strażacy imponowali? Przepadła. Tak po prostu? Tak po prostu.
Ostatecznie sezon zakończyli na 6 miejscu (tyle samo punktów co Montreal Impact) i nie zakwalifikowali się nawet do barażów. W porównaniu z poprzednim sezonem pogorszyli się w obronie aż o 11 bramek. Na pocieszenie ustępującemu stanowiska Klopasowi pozostaje pogratulować. Poprawił ofensywę – o jedną bramkę.
Era Yallopa, czyli dno, wodorosty i muł
Defensorem był fenomenalnym. Zabijaka z charakterem, świetnie czytający grę przeciwnika. Szczerzę życzę każdemu trenerowi, aby miał takiego walczaka w swojej drużynie.
Koniec komplementów. Zawodnikiem był dobrym, ale z pewnością nie trenerem. Ciężko cokolwiek sensownego napisać. Żenujący, beznadziejny, kompletnie bez pomysłu na cokolwiek. Blamanż, żenada, kompromitacja. Strażacy pod wodzą 52-krotnego reprezentanta Kanady grali bez wyrazistości i jakiegokolwiek charakteru. Przepraszam za kolokwializm: bez jaj. Akcje konstruowane bez pomysłu. Obrona to jakieś totalne nieporozumienie. Defensorzy, którzy za grosz nie potrafią czytać gry. Z taką grę nie dało się osiągnąć niczego. Efekt? 36 punktów w 34 meczach i bilans bramkowy 41:51. Dramat. Co najgorsze zaledwie cztery mecze wygrane na własnym obiekcie. Takiej nędzy nie było nigdy wcześniej w historii (nie liczymy 2010 roku, w którym też wygrali tylko 4 mecze, jednak wtedy rozgrywano dwa spotkania mniej na własnym obiekcie). Mając w składzie MVP 2013 Mike’a Magee, świetnego wówczas Quincy’a Amarikwę oraz błyskotliwego Harrego Shippa przymusem była walka o piąte miejsce w konferencji wschodniej. Do tego osiągnięcia zabrakło jednak aż 13 punktów! Włodarze Strażaków dali Kanadyjczykowi jeszcze jedną szansę. Czy słusznie? Jak się później okazało nie.
Zespół nazywany przeze mnie „Złotą Jedenastką” przez większą część sezonu nie wiedział co się wokół niego dzieje. Muszę jednak przyznać, że dostarczał wielu emocji, a ich mecze oglądało się bardzo przyjemnie, choć i tak zazwyczaj kończyły się porażką. Sprowadzenie Shauna Maloneya okazało się totalnym nieporozumieniem i gwiazdor, który jest prawdopodobnie najgorszym designated player w historii, wyniósł się z tonącego okrętu i popędził gdzie pieprz rośnie w najbliższym okienku transferowym. Pożaru nie udało się ugasić i w efekcie Strażacy zajęli ostatnie miejsce w lidze, nie wygrywając na wyjeździe ani jednego spotkania i nie będąc nawet w kontakcie z pozostałymi 19 zespołami. Niewiarygodne jak nisko upadł klub, który do niedawna zwalniał trenera po przegranej w finale konferencji.
Miłe złego początki, lecz koniec żałosny
Wiecie, co jest najbardziej przykre? Nowi fani w MLS kojarzą Chicago Fire tylko z wielkich wtop i katastrofalnych błędów, o których można pisać poradniki pod tytułem: „Jak nie grać w piłkę”. Nawet szczere chęci władz nie są w stanie nic zmienić. Kilka lat temu popełnili błąd i przez tą decyzję wgnietli swój klub w tak głębokie błoto, że nikt nie może z tym nic zrobić. W 2016 roku podjęto decyzję, że skoro i tak jesteśmy już tak nisko, to gorzej być nie może. A nuż się uda. Prawdopodobnie w taki właśnie sposób pracę otrzymał Veljko Paunović. Utalentowany, młody człowiek, który mimo ledwie 39 lat coś już w piłce osiągnął. Prowadził wszystkie sekcje młodzieżowe Serbii (w tym złotą reprezentacje U20, która zdobyła Mistrzostwo Świata). I właśnie o takiego człowieka chodziło. Z pomysłem. Z planem na przyszłość. Osobiście nie wierzyłem w play-offy dla Chicago. Po latach niszczenia organizmu nie da się wyjść do klatki i zdobyć mistrzostwo świata. Zapewne wiecie, do czego nawiązuję. Mimo ostatniego miejsca, jakie zdobył klub, któremu kibicuje od ponad pięciu lat, dostrzegłem progres. Widziałem, że może coś z tego wyjdzie. Owszem kilka miesięcy nie wystarczy by poukładać zniszczony doszczętnie klub. Jednak drugi sezon to może być przełom. Przełom, na jaki czekają wszyscy fani Chicago już od wielu lat. Powodzenia Veljko.