Kochane Bravo „Mam problem. Jeżeli o 4:30, zamiast oglądać mecze mojego ulubionego zespołu robię wszystko, by tej czynności nie wykonać, to znaczy, że coś ze mną nie tak? Z góry dziękuje za odpowiedź. Pozdrawiam. Buziaczki.”
Dobra jak zwykle jakiś rakowy tekst na początku, bo nie ma co się smucić moi drodzy. W końcu nic się takiego złego nie stanie. Tylko trzeci rok z rzędu zupełnie nic nie osiągniemy i wkrótce znikniemy z mapy piłkarskiej Stanów Zjednoczonych. Life is brutal. Poza tym wszystko doskonale.
Teraz na poważne – naprawdę ten mecz oglądałem z przymusu. Pierwszy raz wydarzyło się coś takiego. Zawsze mecze z Union były ciekawe ze względu na nieprzewidywalność drużyny z Pensylwanii. Teraz? Proszę was. Żenada. Jasne, dalej potrafią zaskakiwać. Z 3:0 na 3:3, ale nie uznałbym tego, że zaletę – takie podchodzenie do swoich obowiązków jest żenujące. Aktualnie Phily to stajnia piłkarzy z zerowymi umiejętnościami (analogiczna sytuacja w Los Angeles Galaxy), przez to ich „nieprzewidywalność” wcale nie porywa, bo i tak wiemy, że każdą przewagę mogą spieprzyć. Z tego więc powodu „oglądnięcie” tego spotkania było dla mnie ogromnym wysiłkiem. Powiedziałbym nawet, że to katusze porównywalne z pielgrzymką z Bydgoszczy na Jasną Górę na kolanach i to jeszcze w krótkich spodenkach. Albo jeszcze inaczej – maraton w 40-stopniowym upale po piaszczystych pustyniach Sahary, 500 km od najbliższej oazy.
Wyobraźcie sobie. Jeżeli w nocy o 4:30 wolę oglądać Atomówki, zrobić serię ćwiczeń, czy oglądać puste nocne ulice, to albo coś ze mną nie tak, albo z tym meczem. A prawdopodobnie obie te akcje są totalnie nie na miejscu. Mimo wszystko przełamałem się i podjąłem walkę. Dotrwałem do przerwy. Później sen powiedział, żebym oszczędził sobie czasu i nerwów. Nie potrafiłem się oprzeć. Tak więc mogę opowiedzieć o meczu do 45 minuty. Było nudno. Potwornie nudno. Union tak beznadziejny zespół, który nie wygrał od 15 ligowych spotkań, zdominował środek pola. Sytuacji sobie nie stworzyli, bo jak już wspominałem, są słabi i niedokładni.
The Gals doszli do kilku sytuacji, ale nie powiedziałbym, że to ze względu na umiejętności. Traf chciał, że w Filadelfii lubią sprawiać prezenty. I sprawiali. Kilkukrotnie. Dos Santos miał sytuację, w której zachował się jak rozwydrzona gwiazdeczka Hollywood z filmu o nastolatkach, która za wszelką cenę chce pokazać, kim to ona nie jest, a jej ni *** nie wychodzi. Miał lepiej ustawionych partnerów, to sobie strzelił, bo chyba liczył na to, że mu się uda, mimo że nie udaje mu się od kilku dobrych kolejek. Żeby było śmiesznie z dużo dogodniejszych pozycji.
Później Pedro też miał okazję zza pola karnego. Uderzył w słupek. Super brawa dla Portugalczyka. Spróbował – nie udało się, ale ta akcja również była kwestią przypadku. Ostatnim zagrożeniem dla Blake’a, które zapamiętałem, jest wejście w pole karne Boatenga. Wyrzucił się za obręb bramki, a miał przed sobą najlepszego bramkarza zeszłego sezonu. No przykro mi – to nie miało prawa się udać.
Tak naprawdę to cały plan taktyczny z tego meczu nie miał prawa się udać. Tak naprawdę to nic, co robi Onalfo, nie ma prawa się udać. Tak to wygląda. No ludzie, szanujmy się – ponad dwie godziny bez gola na własnym obiekcie! Bilans: 1 zwycięstwo, 3 porażki, 1 remis na własnym obiekcie! Piłkarze powinni zapieprzać na poziomie lamperii, 9000 obrotów na minutę. A chodzą jak podstarzały składak z wyłamanymi pedałami.
Szczerze? Nie może to tak wyglądać. Próbuję brać to wszystko z dystansem, ale coraz bardziej jest mi żal wszystkich kibiców w mieście. Los Angeles przez lata było amerykańską stolicą soccera, a teraz. Teraz trzeba liczyć na LAFC i właśnie tam się skierujemy.
LAFC
Wszelkie wzmianki o Expansion Team są jasną stroną mocy każdego kolejnego tekstu o Los Angeles. To, że tam się kompletnie nic nie dzieje, jest pewnego rodzaju zagadką, bo w końcu coś się musi dziać. Budują stadion, 12-letni chłopcy prężnie trenują (jeżeli będą wykazywali się ponadprzeciętnymi zdolnościami, może za 10 lat dostaną kwadrans w rozstrzygniętym meczu; oby praca z młodzieżą wyglądała lepiej niż w klubie zza między), Magic Johnson i Will Ferrell bujają się po różnego typu imprezach okolicznościowych, promując jeszcze nienarodzone dziecko. Pod względem promocji produktu, który jeszcze nie powstał, są mistrzami świata. Tak mistrzami świata, dziennikarz z konferencji powitalnej Bastiego wie, o co chodzi.
Jednak konkretów dalej brak. Tak więc znów nie będę pisał o niczym, co jest już potwierdzone. Dalsze potencjalne transfery powtarzają się notorycznie – z jednym ale. Dziennikarze nie piszą już esencjonalnie o The Gals bądź LAFC. Teraz rzucają na papier sformułowanie „drużyna z LA”. Tak więc Zlatan, wiemy, jak brzydka przydarzyła mu się kontuzja – więzadła to jednak najgorsze ścierwo w historii sportu, jest w stałym kontakcie i z jednymi, i z drugimi. W skrócie: leci na dwa fronty. Dostanie potężne pieniądze – to raczej pewne – i prawdopodobnie w barwach Manchesteru już nie wystąpi. Jest jeszcze drugi gagatek – Chicharito. On też rozmawia z obiema stronami, jednakże z tego, co wiem, bliżej mu do LAFC. Może tak jak Chris Paul nie chce zdobywać zbyt łatwo mistrzostwa. Okej, to było nietrafione porównanie. Myślę, że Miami Beckhama ma większe szanse na MLS Cup w tym sezonie niż Galaxy. W każdym razie dochodzą jeszcze dwaj piłkarze. Carlos Vela. Pewni bardzo inteligentni ludzie mówią, że to dobry gracz. Widziałem dwa mecze w tym sezonie przeciwko Granadzie. Grzecznie przytaknę i się zgodzę. Vela to dobry zawodnik. Fajnie by było, jakby przyleciał do Kalifornii i wykonał akcję-reanimacje koledze z reprezentacji. Gio obudź się – już czas.
Ostatni wybraniec amerykańskich mediów zwie się John Boye. Legenda. Nikt nie strzelił na mundialu tak cudownego… samobója. Nie śmiejcie się, bo nigdy nie strzelicie tak ładnej bramki na najważniejszym turnieju piłkarskim!
Słyszałem, że interesuje się nim Portland, ale w kontekście LAFC też coś w trawie piszczy. W sumie nie jest złym obrońcą. To, że akurat to trafienie na dobre pozbawiło Ghańczyków złudzeń co do wyjścia z grupy śmierci w 2014 roku, jest tylko kwestią niesfornego losu. Wszystko jest zwykłym przypadkiem. Z wyjątkiem formy Galaxy. To akurat jest kwestia totalnego braku pojęcia trenera na temat motywacji zespołu oraz braku umiejętności przywódczych. Jednak reszta może być złośliwą perypetią.
PS. Przepraszam, że dzisiaj tak nudno i bez zdjęć, ale dopasowałem się do poziomu mojej ulubionej drużyny. W sumie to tak patrzę teraz na kolejny wybitny zespół z LA. City of Angels. Pisałem o nich kiedyś. 15 kwietnia 1:11. 29 kwietnia 1:5. Że im się jeszcze chce grać w piłkę. Podziwiam.
Miłego dnia. I przerwy majowej – kończącej się dla części z was. Czekajcie na nowy, stary projekt. Już się do tego zbieramy – powoli.