Kilka miesięcy temu oglądając mecze Granady, byłem przekonany o tym, że gorszej piłki już w życiu nie zobaczę. I wiecie co? Zobaczyłem. Co więcej, mam tę wątpliwą przyjemność „podziwiać” ją regularnie od marca, z tym że dopiero teraz bohaterzy tego tekstu osiągnęli apogeum dna. Jeżeli myślicie, że niżej się nie da, to was sprostuję – da się. Piłkarze LA Galaxy udowodnili wszystkim niedowiarkom, że da się zejść jeszcze niżej od dna i dokopać się do jądra piłkarskiej nędzy.
To był wstęp, spokojnie „najlepsze” przed nami. Dziś rano obudziłem się z myślą podsumowania 2017 roku – nie boję się tego napisać – najgorszego w historii klubu. Gdy zaczynałem przygodę z MLS, Galaxy nie dostali się do play-offów, David Beckham przyjechał do Stanów i na dobrą sprawę nie za bardzo wiedział, co się dzieje. Cobi Jones rozgrywał swój ostatni sezon (dobrze zrobił, bo najlepsze lata miał już za sobą), trenerami byli kolejno Frank Yallop, dla którego był to początek końca trenerskiej kariery (później nigdzie sobie nie poradził) i Ruud Gullit, który piłkarzem był świetnym, pisarzem jest nie najgorszym, ale mógłby spokojnie wydać poradnik – jak nie prowadzić LA Galaxy. Taki obraz kontrolny, jak to wyglądało w Carson 10 lat temu. Przeciętni piłkarze, słabi trenerzy, brak pomysłu na zarządzanie klubem. Teraz jest podobnie, choć wydaje się to dość mylące, bo niby piłkarze nie są przeciętni, niby trener też niezły (pokusiłbym się o teorię, że ze wszystkich trenerów w MLS najbardziej zasłużony), niby największa wartość klubu, najlepszy budżet, przyzwoita frekwencja, a jednak The Gals znaczą w lidze mniej niż zero.
Co zatem poszło nie tak? Od 2014 roku wszystko jest nie tak. Z perspektywy czasu odnoszę wrażenie, że Bruce Arena albo zwinął się w odpowiednim momencie, bo zespół i w 2015 i w 2016 nie wygrał żadnego trofeum, nie dostał się do Ligi Mistrzów strefy CONCACAF i ogólnie zaczął pikować w dół, albo rzeczywiście otrzymał propozycję z kategorii tych nie do odrzucenia i obie strony grzecznie sobie podziękowały. Nieważne, która z opcji jest prawdziwa, ważne jest to, że lot strzały z napisem „LA GALAXY” zakończył się ostrym wryciem w ziemię, czego jesteśmy świadkami w tym momencie. Prawdopodobne jest to, że Bruce Arena przez niemal dekadę rządów poukładał to tak, że nikt inny nie jest się w stanie w tym wszystkim połapać. Jeżeli nie wiecie, o co chodzi, zrobię drobną dygresję do Manchesteru United. Sir Alex Ferguson odchodzi. Czerwone Diabły topią się we własnym kotle i wychodzą skurczone niczym trifluorek skandu pod wpływem przyjętego ciepła. To mechanizm jak w wieży z klocków – w momencie, gdy wyciągnie się jeden ze środka, wszystko się sypie. Podobna sytuacja, aczkolwiek lekko odmienna w Los Angeles. Arena zbudował mocną budowlę w 2014 roku. W 2015 ograbiono górę, w 2016 dół, a po sezonie jeszcze klocek ze środka. Izabela Trojanowska śpiewała niegdyś „podaj cegłę, zbudujemy nowy dom”. Pieniądze były, kapitał ludzki też całkiem niezły, ale kruchy jak ciastka maślane. Największy problem tkwił, jednak w nowym trenerze…
Kalifornijski Marymont
Oglądając kolejne mecze Galaxy, doszedłem do takiego wniosku: takiej patologii i biedy nie przelałby na papier nawet śp. Marek Hłasko, a muszę przyznać, że obserwatorem społeczeństwa był świetnym (kto wie, może nawet najlepszym). Odpowiadając na przyszłe zarzuty – nie, nie przesadzam. Po prostu nie wiem jak inaczej nazwać ludzi, którym kompletnie nie zależy na wynikach drużyny. Napiszę bardziej dosadnie – którzy wyglądają na mających kibiców i zespół głęboko w dupie – za przeproszeniem oczywiście. Tu chodzi o mentalność – jesteś albo profesjonalnym piłkarzem, albo… kopaczem. Tu z wyjątkiem dwóch, trzech piłkarzy grają kopacze, którzy w osobie trenera potrzebują tyrana, dyktatora, a nie dobrego kumpla, czy łagodnego wujka, który po każdej porażce pogłaszcze po główce, mówiąc przy tym żałosny tekst: „generalnie to mogło być gorzej”. Nie, nie mogło być gorzej. Jak 5-krotni zdobywcy MLS Cup, nie dostają się do fazy play-off i grają jak banda amatorów, nie może być gorzej. Jest tragicznie i trzeba to wykrzyczeć każdej napotkanej na ulicy osobie.
Oczywiście to są „Pamiętniki z Miasta Aniołów” i nie mogło zabraknąć wątku Curta Onalfo, który przegrałby mistrzostwa powiatu szkół podstawowych, mogąc wystawić ogranych w klubie seniorów. Szkalowałem go już wielokrotnie i korona mi z głowy nie spadnie, jak zrobię to ponownie, tym bardziej że jeszcze nie podsumowałem jego pracy w klubie z Los Angeles. Od stycznia do lipca podjął mnóstwo decyzji, żadnej słusznej. W swojej przygodzie tam gdzie tylko się dało, popełniał błąd. Zaczniemy od wprowadzenia do zespołu nowych piłkarzy. Romain Alessandrini – świetny piłkarz, kiedy tylko nie jest połamany, jeden z najlepszych w lidze – przez 5 miesięcy musiał grać sam. Nikt inny nie nadawał się do gry. To było frustrujące, gdy spoglądało się na jednego zawodnika, walczącego z pozostałymi jedenastoma. Z tego, co wiem (skromnie napiszę, że o futbolu wiem już dość sporo) w piłce ciężko jest wygrać, mając jednego gracza i 10 grajków – zaryzykuję nawet tezę, że jest to niemożliwe.
Mistrz taktyki postanowił wysłać swojego wiernego posłańca na dość trudną misję, którą spokojnie można nazwać drogą bez powrotu i o dziwo kilka punktów udało się urwać. Nie udało się natomiast sprowadzić nawet średniego bramkarza – jest trzech, a wszyscy fatalni. Nie udało się nastroić odpowiednio obrony i po odejściu Jelle Van Damme’ a wygląda to równie dobrze, jak teledysk do „piosenki” Lubelski Full. Pomoc – równie żywa co dyskografia Krzysztofa Krawczyka z minionej dekady, a atak – no cóż. Tak się składa, że o ataku nikt nie pomyślał i zespół grał i nadal gra bez prawdziwego napastnika, bo niby po co kogoś ściągnąć. Czy ten klub, nie jest żałosny? Jest. Wszystko jest w nim żałosne – od zarządu, po grę wychowanku, a zwłaszcza tego niby najlepszego – pana piłkarza reprezentanta kadry USA.
Gyasi, co poszło nie tak?
To akapit poświęcony człowiekowi, który zaistnieć może już tylko w świecie wirtualnym – z dnia na dzień coraz bardziej utwierdza mnie w tym bezczelnym przekonaniu. Dla tych, którzy nie wiedzą, do czego pije – Zardes pojawił się w oficjalnym trailerze promującym tryb „Alex Hunter – Droga do Sławy” w FIFIE 18. Też się zastanawiam, co robił w towarzystwie takich tuz piłkarskich i będę się pewnie zastanawiał jeszcze długo, bo pasuje tam jak pięść do oka, ale ja nie hejtuje – niech zarabia, bo ze swoimi umiejętnościami nie ma co liczyć na porządny kontrakt w Galaxy, a przecież ma na utrzymaniu żonę, dziecko, a z czegoś żyć trzeba. To na razie wszystko o nowym zajęciu Gyasiego – czas na konkretny. Będzie brutalnie, smutno, być może okrutnie, ale przede wszystkim szczerze.
Zardes osiągnął w tym roku piłkarskie dno i aktualnie sprawdza, czy pod dnem znajduje się coś jeszcze. Kompromituje się tak mocno, że aż serce się kraja – moje, że tak bardzo pomyliłem się niegdyś z oceną jego talentu i jego, że jest tak beznadziejnie słaby. Ok, nikt nigdy nie wymagał od niego zbyt wiele – miał po prostu umieć grać w piłkę, i to tyle. Zadanie dość proste, przecież jest w końcu piłkarzem, to chyba logiczne. #not #niewyszlo Prawda jest taka, że Zardes z aktualną formą (właściwie z jej brakiem) miałby ogromny problem z wywalczeniem sobie miejsca w składzie A-klasowego Zawiszy, nie mówiąc już o poważnej piłce. Chociaż przepraszam, znacząco mnie poniosło – Galaxy z poważną piłką żyje ostatnio w separacji, Gyasi chyba wziął już rozwód i jest po wszystkim. Nie chce was zanudzać statystykami, ale jedną podstawową muszę przedstawić: w 2014 roku w 32 meczach 16 goli, rok później 6 goli, dwa lata później 6 goli. W 2017 w 19 spotkaniach (18 w podstawowym składzie) trafił dwa razy. [*] Jacek Gmoch powiedział niegdyś bardzo trafne zdanie – „statystyki są jak miniówka, pokazują wiele, ale nie to, co najważniejsze”. Ta miniówka jest w takim razie wyjątkowo krótka i pokazuje wszystko, co trzeba – Gyasi piłkarsko nie istnieje.
Umrzeć, żeby żyć
Tak jak piosence Lady Pank, Galaxy po pierwsze musi znaleźć czas na małego Bluesa, po drugie wyciągnąć z tego sezonu, jak najwięcej złych doświadczeń, by w przyszłym sezonie powstać jak Fenix z popiołów. Najważniejsze jest, by Sigi Schmid, czyli nowy-stary trener został i od października do marca jakoś to skleił, by to funkcjonowało, tak jak należy, a nie na pół, czy w tym przypadku nawet ćwierć gwizdka. Jesteśmy świadkami najgorszego sezonu w historii najbardziej utytułowanego klubu w MLS. Z pozoru wszystko wyglądało, jak należy – miało być fajnie melodyjnie i z przytupem jak w legendarnym filmie muzycznym Blues Brothers. Było niemelodyjnie, nieskładnie, bez przytupu i co najważniejsze bez sensu jak w #Wszystkogra, czyli de facto nic nie gra. Fakty są takie 7 kolejek do końca sezonu regularnego, 2 punkty przewagi nad najgorszym zespołem, najniższa średnia punktu na mecz w historii klubu, 10 punktów do fazy pucharowej – ten zespół nie jest w stanie tego zrobić.
Jeżeli jest jeszcze ktoś, kto realnie upatruje szansę w fazie PO, to pozdrawiam i podziwiam, bo podobno nadzieja umiera jako ostatnia. Dla mnie ten sezon jest już stracony i oby piłkarska śmierć, bardzo huczna i efektowna, w przyszłym roku zaowocowała jeszcze huczniejszym zmartwychwstaniem.
Umrzeć, żeby żyć LA.