Newsy
Strona główna / MLS / Aktualności / #10 Pamiętniki z Miasta Aniołów

#10 Pamiętniki z Miasta Aniołów

Witajcie ponownie w jubileuszowych 10. Pamiętnikach. Długo mnie nie było, ale mieliście co czytać na naszym portalu, bo Kasia zadbało o to, żeby coś się tu działo. Żadnych wyjaśnień, czemu kolejne teksty się nie pojawiały. Przejdźmy do konkretów i tematów, które nas interesują. LA.

Nie ma to, jak u siebie w domu

Tak właśnie Adam Kotleszka zaczął swojego tweeta na temat LA, po czym dopisał, że nie dotyczy się to Los Angeles Galaxy – cóż ja mam dodać do tego błyskotliwego podsumowania Galaxy w jednym, krótkim zdaniu.

Wiem, że się stęskniliście, ale nie było o czym pisać. Wygrywają, ale nie przekonują. Nie będę was oszukiwać – nie wiem, na co ich stać w tym momencie. Wygrywają trzy mecze na wyjeździe, grając przyzwoicie – przeciwnicy grają na tyle słabo, że potrafią ich pokonać, ale czy to wina tego, że Gals grają tak dobrze (NIE), czy po prostu przeciwnicy nie mają dnia (POTENCJALNIE TAK). No nie grają dobrze. Nie mydlmy sobie oczu. Całe życie na kredycie. Tak było z Houston, gdzie dostaliśmy prezent od sędziego i uniknęliśmy przez to 4 porażki u siebie – brzmi to surrealistycznie, ale tak to wygląda 5 zwycięstw na wyjeździe, jedno u siebie – żałosne jest to, co oni grają u siebie. Powinienem ich bardziej obrazić, ale mam za dobre serce.

Zaczniemy spotkania z Houston Dynamo, bo było dziwne i sentymentalne zarazem. W podstawowej 11 gości zobaczyliśmy dwie dosyć znane w piłkarskiej Kalifornii buźki. Leonardo i AJ Delagarza. O ile drugiego przywitałbym z powrotem z otwartymi ramionami, workiem wypełnionym stosem czerwonych róż i sporą ilością wódki – oczywiście promujemy umiar, więc spokojnie, nie wszystko naraz, nie myślcie o mnie źle. O tyle z tym pierwszym panem łączyłem się już tylko we wspólnych wspomnieniach, bo na najwybitniejszy klub MLS był już w ostatnim czasie po prostu za słaby. Ostatni sezon to już kompletna tragedia i ledwie kilka występów – mimo wszystko szanuje, bo spędził w Carson 7 lat i trochę w tej obronie pograł.

Co do samego spotkania. Obrona Smith-Romney-Arellano-Cole to, żeby nie mówić brzydko jakaś ***** kpina?! Oprócz Cole’a żaden z tych dżentelmenów nie powinien występować w meczach MLS, bo się najprościej w świecie nie nadają. Są słabi i tyle. USL to na ten moment szczyt ich możliwości. Ogólnie z obroną The Gals w tym roku są same problemy, ale to błąd sztabu oraz zarządu, że nikogo nie kupili. Sami jesteście sobie winni moi mili. A i jeszcze McInerney w ataku. Mózg rozlany na tęczowej ścianie. To już było za mocne. Wiecie o co chodzi, ja nie hejtuje, ale no szanujmy się, jest moment, w którym nie ma Van Damme, nie ma Dos Santosa i co wtedy – leżymy na macie i dajemy sobie obijać twarz? Pewni ludzie nie powinni grać w piłkę – dla przykładu ja już nie gram w piłkę, bo tylko bym się kompromitował, chociaż podejrzewam, że w niektórych meczach nawet ja zagrałbym lepiej od Zardesa (ok pierwszy hejt dzisiaj; trafiony zatopiony). Ostatecznie udało się zremisować, mimo że to Dynamo byli lepszą drużyną. Wiecie co przyczyniło się do tego cudu nad Wisłą… Uwaga, uwaga.

Romain Alessandrini

Asysta, gol – ze spalonego, ale jednak. Żeby nie było, nie jestem dumny z tego, jak zespół strzela bramkę z offsidu, bo nie ma się co tym szczycić, ale niestety takie rzeczy jeszcze się zdarzają i będą się zdarzały, dopóki powtórki wideo nie staną się na tyle znośne, by nie psuć całej atmosfery piłkarskiego widowiska.

Znalezione obrazy dla zapytania romain alessandrini bradford jamieson
fot.: LAG Confidental

Szanuj czas i pieniądz. Niestety notorycznie jestem na bakier z obydwoma założeniami dobrego skauta – chyba nigdy nie będę skautem. Nie powiem, żeby mecz i wygrana z Colorado to był zmarnowany przeze mnie czas. Owszem spotkanie nie było porywającym widowiskiem, ale nie ukrywajmy również, że były gorsze, a nawet i dużo gorsze występy podopiecznych Curta Onalfo. Wygrana 3:1 na wyjeździe. Z pozoru bajeczka. Już naprawdę nieważne jest to, że Rapids w tym sezonie są wręcz absurdalnie beznadziejni i zajmują ex aequo ostatnią lokatę w całej lidze, potwierdzając tylko, że poprzedni sezon to tylko i wyłącznie wypadek przy pracy. Wyjazd to zawsze wyjazd, a w MLS ma to niebagatelnie jeszcze większe znaczenie, więc choćbym nie wiem, jak bardzo chciał ich skrytykować i napisać prawdę, że momentalni grali jak nasza reprezentacja na Mistrzostwach Europy U21, to jednak powstrzymam się i tego nie napisze – wygrali, uczciwie, brawa, ale przyznajmy się sami przed sobą, było ciężko i równie dobrze Colorado mogli ten mecz wygrać.

Niech o stanie sytuacji świadczy fakt, że na środku ataku gra Jack McBean i to on strzelił kluczowe dla zwycięstwa dwie bramki. Jeżeli teraz zastanawiacie się, czy czasem nie wzięliście za dużo jakichś prochów i pod ich wpływem wylądowaliście w innym wymiarze, od razu prostuje – nie, jestem dokładnie w takim samym położeniu. Jak źle musi być w ataku, żeby o zwycięstwie musiał decydować Jack McBean. No jest tragicznie, a najgorsze jest to, że nawet nie zdajemy sobie z tego sprawy. LA w tym momencie jest na 5 miejscu w konferencji zachodniej, w związku z czym na ten moment byliby w play-offach i niestety podejrzewam, że furory by tam nie zrobili.

Nie mówię teraz o tym, że jak przyjdzie jakiś napastnik, który na lekko zarobi 7 milionów za rok, to nagle The Gals powalczą o Supporters Shield. To nie o to chodzi. Życie pokazuje, że MLS Cup, wygrywa się umiejętnym rozegraniem sezonu, a w kluczowych momentach pojedynczym zawodnikiem – jak to zwykle bywa zawodnikiem ataku. A w LA – McBean? Nie wiem, czy Mr Onalfo ma jakiś ukryty plan i z pokerową twarzą rozgrywa sezon regularny, a w play-offach wyskoczy jak diabeł z pudełka i nie będzie co zamiatać. Być może – nie wiem.

Nie dziwcie się, że pisze dość dużo o tej ważniejszej fazie rozgrywek – mamy już połówkę sezonu i powoli trzeba się zastanawiać nad możliwymi scenariuszami, bo dla przykładu Seatlle Sounders znowu stosuje technikę kampowania, unikając regularnej bijatyki jak zespoły z górnych partii tabeli ligowej. Jest to taktyka, nie mówmy, że nie. Tak samo brazylijsko-amerykański wirtuoz gry taktycznej być może ma jakieś plany związane z McBeanem jako asem i Gyasim Zardesem jako jokerem (z Gyasim to już mnie konkretnie poniosło). To by było interesujące i chyba za mocne jak na moją głowę. Być może napiszę o tym więcej, ale następnym razem. Dziś już o Galaktycznych starczy, jednak Broń Boże, jeszcze nie kończymy!

W ramach rekompensaty za to, że tak długo (bodajże z dwa czy trzy tygodnie) nie było Pamiętników i jest to jubileuszowy dziesiąty tekst o Mieście Aniołów, zabiorę was teraz 40 lat wstecz do pierwszego słynnego zespołu piłkarskiego z tej metropolii.

LOS ANGELES AZTECS

Jesteście młodymi ludźmi i najprawdopodobniej nie macie tak dobrze na punkcie ogólnie pojętej historii piłki nożnej, jak ja. Ogólna sympatia do amerykańskiej piłki nożnej zaczęła się właśnie przez NASL i NY Cosmos, ale dzisiaj nie o Brodwayu, a o Hollywood. Żeby pojąć jedno, trzeba mieć, choć niewielkie pojęcie o drugim.

Zapewne wiecie, że NY Cosmos to taki najsłynniejszy klub z USA, znany mniej lub bardziej na całym świecie przez Pelego i jego słynnych towarzyszy, którzy podjęli próbę zarażenia futbol, a właściwie soccerem dotychczas dość zamknięty na europejskie sporty kraj. Właśnie w Nowym Jorku w połowie różowych lat 70 wybuchła eksplozja zamiłowania do nowego sportu. Napisałem eksplozja, ponieważ soccer rozwijał się błyskawicznie, a apogeum szału to 1978 rok i średnia frekwencja niemal 50 tysięcy na stadionie Gigantów. 50 tysięcy. Przypomniały się czasy The Doorsów i The Beatles, ponieważ właśnie te dwa zespoły gromadziły na swoich koncertach tak liczną publiczność. Jednak zanim to tego doszło, NY Cosmos po zdobyciu pierwszego mistrzostwa w 1971 roku stracił na wartości, a w 1974 na zachodnim wybrzeżu urodził się niesforny braciszek.

Nowy Jork to miasto, które zawsze będzie rywalizowało o wpływy ze swoim oddalonym bardzo na zachód młodszym bratem. Gdyby tak to porównać. Nowy Jork starszy, niestroniący od alkoholu i innych używek, zakolegowany z różnymi, wątpliwymi osobami, niegrzeczny.

Los Angeles to Aniołek tylko z nazwy, bo prawda jest brutalna – jeszcze bardziej „rozrywkowy”, jeszcze bardziej niegrzeczny – zaryzykuje tezę, że nawet najniegrzeczniejszy spośród wszystkich gigantów. Byłem w różnych miejscach i słyszałem ironiczne określenie „miasto seksu i biznesu” – do LA akurat takie sformułowanie pasuje jak ulał, mimo że akurat tutaj nie byłem, ale opowieści i teksty kultury w zupełności mi wystarczą. Wspomnijmy tylko, że w LA mieszkał, chociażby Jim Morrison, albo George Best… I wielu innych równie „zabawowych” osób.

I w przyjacielskim związku sportowym-Nowego Jorku z LA bywa tak, że, jak jedno kogoś zgarnie, to drugie musi zgarnąć kogoś albo równie dobrego, albo jeszcze lepiej kogoś równie bądź bardziej medialnego. Hajs musi się zgadzać. Odpowiedź LA na Pele – wspomniany już przeze mnie George Best…

Jednak dzisiaj nie chciałbym pisać o samych czasach 5 z Beatlesów w Mieście Aniołów – mam to w planach. Będzie za to o jedynym mistrzowskim sezonie Aztecs, który paradoksalnie zapoczątkował rewolucje na biegunie i rozpoczął proces „powolnej destrukcji” całej ligi (Cosmos w 1974 roku zajęli przedostatnie miejsce w lidze z rekordowo małą frekwencją; w kolejnej kampanii ściągnęli do siebie – Pelego).

W 1974 roku wszystkie zespoły w lidze grały po 20 razy. NASL była o tyle inspirującą ligą, że co roku coś się zmieniało i tylko raz każdy zespół grał po 20 razy – właśnie w tym sezonie. W tym roku również ustanowiono średni rekord frekwencji na wszystkich stadionach i liga podpisała kontrakt ze stacją CBS, przez co NASL pojawiła się w mediach po 5 latach rozłąki. Jak widzicie, było to więc dwanaście przełomowych miesięcy nie tylko dla dwóch zwaśnionych rodów z Nowego Jorku i Los Angeles, ale także dla rozwoju soccera w całych Stanach Zjednoczonych.

Debiutancki sezon w NASL piłkarze Los Angeles rozpoczęli 5 maja meczem przeciwko również debiutującym Seattle Sounders. Mecz zgromadził nieco ponad 4 tysiące widzów, a gospodarze wygrali spotkanie 2:1 po golach urugwajskiego napastnika Uriego Banhoffera oraz armeńskiego 20-latka Jerry’ego Kazirana (o ile pierwszy w późniejszej części sezonu stanowił o sile ataku; drugi po udanym początku znacznie przystopował i nie zrobił kariery na miarę talentu).

Drugi mecz to wyjazd do Teksasu, na mecz z finalistą poprzedniego Soccer Bowl. Remis 2:2 po golach brazylijskiego pomocnika Renato Costy i trynidadzkiego skrzydłowego Tonego Douglasa, uświadomił wszystkim, że z Expansion Team NASL 74’ trzeba będzie się liczyć. Po remisie w Teksasie piłkarze z Miasta Aniołów zaliczyli serię czterech spotkań u siebie. Wszystkie z tych meczów wygrali i wygodnie rozsiedli się na fotelu lidera, na którym pozostali już do końca sezonu regularnego. Szczególnie ostatnie z 4 starć u siebie mogło wywrzeć kluczowy wpływ na przebieg finału. Miami Toros co prawda nie zaczęli sezonu najlepiej i znów wszystko miało skończyć się tylko na nadziejach, jednak klub z Florydy miał wówczas w swojej talii dwójkę asów. Argentyński łącznik Roberto Aguirre w połączeniu ze szkockim skrzydłowym to mieszanka na tyle wybuchowa i nieprzewidywalna, że mogli przegrać z kretesem, ale gdy tylko przydarzył się ten mecz, byli nie do zatrzymania – nie jest to najlepsza metoda na wygrywanie mistrzostw, jednak zespół był na tyle dobry, że udało się po 20 meczach zając drugie miejsce spośród wszystkich 15 klubów i bez problemu dostać się do finału.

Podobny obraz
fot.: NASL Jerseys

Pierwsza porażka nastąpiła w spotkaniu derbowym 16 czerwca u siebie na Weingart Stadium. Na stadion przyszło grubo ponad 6 tysięcy osób, ale jedna bramka Jerry’ego Kazariana (ostatnia w sezonie) nie wystarczyła. Gospodarze przegrali 1:2 i zakończyli serię 8 meczów bez porażki. 29 czerwca na Veterans Stadium w LA przyszło rekordowe 10 tysięcy osób. Widzów przyciągnęła nie tyle dobra forma lokalnych piłkarzy, ile zawodnicy mistrzów NASL z Filadelfii. Mecz był wyrównany, lecz ostatecznie żółtodzioby przegrały z doświadczeniem i bramka skrzydłowego Tonego Douglasa nie dała nawet remisu. Aztecs przegrali po raz drugi, znów 1:2. Czarne chmury zawitały nad złocistymi piaskami kalifornijskich plaż. Dwa kolejne wyjazdy i dwie kolejne przegrane. Kolejno 1:2 z Baltimore i 0:3 z Dallas Tornado. Wydawało się, że wygrana 4:0, podczas której lider drużyny Doug McMillan zagrał prawdopodobnie najlepsze spotkanie w sezonie regularnym zdobywając dwie bramki (łącznie po sezonie regularnym 10 goli i 10 asyst) przywróci stan równowagi. Kolejny mecz Aztecs również wygrali (dwie bramki Uriego Banhoffera), jednak później przegrali-dwa razy z rzędu. Niepokój malował się na twarzach wszystkich z Kalifornii i czar goryczy przelała porażka w meczu derbowym, przy 20 tysiącach 10 sierpnia w stosunku 0:5! Ostatni mecz sezonu i taka kompromitacja. Mimo wszystko dobre występy na przestrzeni całego sezonu doprowadziły do tego, że piłkarze Aztecs nie musieli grać w barażach i z miejsca czekali na swojego rywala w półfinałach NASL. Ostatecznie Boston Minutemen przeszli Baltimore i trafili na oczekujących Kalifornijczyków. To była dobra wiadomość dla Aztecs, ponieważ z Bostończykami grało im się zdecydowanie łatwiej aniżeli z Comets. Mecz na Weingart Stadium zgromadził ledwie 5,5 tysiąca, jednak faworyzowani (choć może nie ostatnimi występami) Aztecs, nie zawiedli i z łatwością wygrali z gośćmi 2:0 po golach McMillana (dla którego był to drugi gol przeciwko Bostończykom w tym roku) i Renato Costy.

Znalezione obrazy dla zapytania tony douglas soccer
fot.: NASL Jerseys

Finał odbył się na Orange Bowl w Miami. Niemal 16 tysięcy osób obserwowało finałowe spotkanie, w którym od początku rządzili i dzielili gracze The Toros. Pierwszy gol padł już w 17 minucie. Ronnie Sharp dośrodkowuje z rzutu różnego do niekrytego Ralpha Wrighta, który pakuje piłkę do siatki. Fatalne ustawienie obrońców Azteków. 8 minut później argentyński obrońca Ricardo DeRienzo pewnie wykorzystuje rzut karny. Na Florydzie mamy remis.

Na kolejne gole musieliśmy czekać do 70 minuty, mimo że doskonałą okazję z rzutu karnego zmarnował Ronnie Sharp. Wówczas wspaniałą interwencją popisał się Blas Sanchez. W 72 minucie szczęście odwróciło się od piłkarzy Aztecs. Ramon Moraldo został trafiony przez kolegę z drużyny w sposób tak niefortunny, że piłka pokonała dobrze dysponowanego wówczas Sancheza i po raz drugi tego dnia Miami Toros wyszli na prowadzenie. Goście z zachodu cały czas próbowali, lecz robili to bezradnie i bezmyślnie. Szansa nadarzyła się w 78 minucie. Renato Costa i stojąca piłka. Przed nim mur i bramkarz, którego ledwo co widział. 30 metrów, może i więcej. Podbiegł, strzelił i trafił. Osvaldo Toriani pokonany – po raz drugi. 2:2! Szaleństwo. Mecz nadal jest niepoukładany. W międzyczasie wchodzi Aranguiz. Kilka minut później dostaje dośrodkowanie ze skrzydła, dopada po piłki, uderza głową i bramkarz nawet nie drgnął. 3:2! 87 minuta. Do trzech razy sztuka. Gospodarze nie mogą tego meczu przegrać. Jednak Tony Douglas szybki i pomysłowy skrzydłowy z Trynidadu był innego zdania. Przez cały mecz próbował na skrzydle, aż w końcu się udało. Długa piłka posłana w „pole karne”. Strzał Mcmillana. Broni. Może Banhoffer – też nie. Znów Mcmillan. Gol. Udało się 3:3…
Reszta jest już historią. Piłkarze z Los Angeles wygrali w karnych 5:3.

To był najpiękniejszy wieczór piłkarski w Los Angeles – na kolejne mistrzostwo trzeba było czekać niemal 30 lat.

LAFC

Wiem, że lubicie czytać nowiutkie opowieści o czarnej stronie Los Angeles – zwłaszcza gdy ciągle pisze to samo. Teraz zacznę od ogłoszenia parafialnego. Jeżeli akurat mieszkasz w LA albo masz zamiar niedługo tam zamieszkać i masz dziecko (alternatywna wersja: sam jesteś w takim wieku) w przedziale wiekowym od 7 do 11 lat to jesteś szczęściarzem, bo twoja pociecha może dołączyć do elitarnego zespołu LAFC, wystarczy, że zapłacisz 175$. Nie, ale serio nie wygłupiam się, poszukują młodych talentów do szkółki. Na ich miejscu zacząłbym szukać trenera i piłkarzy w wieku uprawniającym ich do gry, ale to tylko moja zdanie – w końcu każdy jakieś tam swoje może mieć. Piłkarzy podobno cały czas szukają, podobno, bo nic z tego nie wynika. Do absurdalnej listy „potencjalnych przyszłych graczy światowej sławy” – przypomnijmy, znajdują się na niej między innymi: Cristiano Ronaldo, Modrić, Chicharito, Cesc Fabregas czy Wayne Rooney, dołącza nieco mniej znany i może nieco bardziej realny Andres Guardado. Nie chce po raz kolejny pisać, tak to byłoby duże wzmocnienia, bo na ten moment nie ma czego wzmacniać. Dwaj piłkarze, którzy już podpisali kontrakty, są póki co mało przydatni, nawet w USL, więc o czym my mówimy. Z drugiej strony włodarze nie są na tyle bezmyślni, by zbudować skład na swój subiektywny gust i dołożyć do tego jakiegoś trenera, bo to złe i to by nie wypaliło. Więc najpierw trener, a później niech dokłada kolejne karty aż do upragnionego pasjansa.

Troszkę przechodząc na tematy kibicowskie, aż zacieram ręce. Nie dlatego, że liczę na jakieś bójki na ulicy, czy coś w tym stylu – to nie przejdzie, ponieważ do tanga trzeba dwojga, jak to niegdyś śpiewał pan Cugowski, a The Gals nie mają żadnej porządnej ekipy – zamiast tego wolą na meczach pomachiwać kolorowymi flagami i rzucać konfetti, również kolorowym – obrzydlistwo. Nie, żebym kogoś tam nie szanował, ale ta homo propoaganda w MLS przeracza totalne granice kretynizmu – a ośrodki najbardziej atrakcyjne jak Orlando czy LA to apogeum tej żenady. Obraziłem, obraziłem. Mogę to odkreślić, więc przejdę do sedna. Grupy kibicowskie LAFC troszkę pomalowali miasto i są już nielubiani. Lokalni dziennikarze dość mocno ich w gazetach obsmarowali, jacy oni źli i niedobrzy, co daję tylko nadzieje, że na trybunach podczas derbów może być również ciekawie z powodów kibicowskich. Liczę na taki solidny europejski, czy też latynoski doping, bo brakuje kontrastu między kibicami w MLS. Oczywiście nie chodzi mi o Portland czy Seattle, bo tam jest inaczej, jednak najprawdopodobniej wiecie, o co mi chodzi. W większości ośrodków w USA doping jest zbyt socjalistyczny.

To już koniec na dziś. Zapewne niewielu dotarło do tego momentu. Nastał koniec roku szkolnego i akademickiego. Zbliża się Gold Cup, najważniejsza faza sezonu regularnego, więc w skrócie będzie się jeszcze działo.

I wracamy po kilku tygodniach nieobecności z podcastami, w których ogłosimy wyniki konkursu. Miłego piątku/soboty/niedzieli, nie wiem, kiedy to tam czytacie. Długo zajęło mi napisanie tych Pamiętników, więc cieszę się, że skończyłem. Jednocześnie robię chwilę przerwy i piszę dalej – również na tę stronę. Efekty zapewne niedługo. Trzymajcie się.

PS. W odcinku 9 ominąłem ten punkt i nie wiem, jakoś mi wyleciał i później już do niego nie wróciłem – mniejsza z tym, bo to mało istotne.

Zazwyczaj w tych pamiętnikach pisze tylko o tematach związanych bezpośrednio z amerykańską piłką bądź mniej bezpośrednio pisze o rzeczach, które na siłę ze Stanami moglibyśmy powiązać. Dziś odejdę od tej zasady – kto wie, może już na zawsze. W poniedziałek 5 czerwca całym piłkarskim światem wstrząsnęła wiadomość o przedwczesnej śmierci Cheicka Tiote. Chłopak miał 30 lat, czyli był zdecydowanie zbyt młody, aby umrzeć. Nie ma odpowiedniego wieku na umieranie, ale i tak nie mogę się pozbierać… Jest mi smutno, bo ta cholerna sytuacja z niepotrzebnym zawałem zabiera kolejnego młodego człowieka, który jeszcze wiele mógł dać światu. Jeszcze wiele mógł osiągnąć. Jeszcze wielu rzeczy mógł się dorobić. Dochodzimy do momentu, w którym te rzeczy schodzą na zupełnie na inne mniej istotne miejsca w hierarchii bytu. Nie chce się tu rozklejać i zapuszczać wam filozoficznych rozważań na temat kruchości ludzkiego żywota. Nie chce po raz kolejny głosić, jak śmierć jest zła i jak bardzo chce jej pluć w twarz, każdego wieczoru i poranka. Nie chce pisać, że śmierć ziemska to jednak Panu Bogu nie wyszła. Moja słowa choćby jadowite jak jad węża, choćby mocne jak obuch żelaznego młota – w tym momencie nic nie zmienią. Mogę tylko podziękować Cheikowi, że często rozśmieszał mnie przed telewizorem swoją zabawną i unikatową grą. Za bramkę strzeloną Arsenalowi. Za mistrzostwo Afryki w 2015. Za wszystko.

Pociąg ekspresowy ze stacji Jamusukro do stacji Bejiing zakończył swój kurs. Szkoda, że tak szybko i bez Happy Endu.

Autor: Wiktor Sobociński

https://www.amerykanskapilka.pl/wp-content/uploads/2015/05/logoameryka.jpg
Zastępca Redaktora Naczelnego | Pochodzi z Bydgoszczy i mimo młodego wieku o sporcie w USA wie bardzo dużo. Sportem interesuje się od dziecka i żadnej dyscyplinie nie zamyka drzwi – ot, to fan sportu jak się zowie. Z MLS związany formalnie od 2014 roku, jednak historii tej znajomości należy się doszukiwać kilka ładnych lat wcześniej. Z chęcią przygląda się grze Chicago Fire i LA Galaxy. Do jego pasji można również zaliczyć stare filmy oraz oldschoolową muzykę (lata 50.-80.).

Zobacz również

Adam Buksa – analiza ligowych goli w sezonie 2022

Cztery bramki (najwięcej w zespole) w tym sezonie MLS zdobył nasz reprezentant Adam Buksa grający ...

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Discover more from Amerykańska Piłka

Subscribe now to keep reading and get access to the full archive.

Continue reading