Od pamiętnego finału minęło już trochę czasu. Przedstawiamy Wam sprawozdanie i podcast.
Ontario, okolice BMO Field. Od samego rana można było zobaczyć ludzi w czerwonych szalikach czy koszulce z herbem Toronto FC, tylko gdzieniegdzie po ulicach przemykali fani w zielonych barwach. Atmosferę zbliżającego się finału MLS Cup było czuć na długo przed pierwszym gwizdkiem sędziego.
Finały zazwyczaj rozgrywane są na neutralnym terenie, ale Major League Soccer rządzi się swoimi prawami. Po ostatecznych rozstrzygnięciach w obu konferencjach wiedzieliśmy, że MLS Cup zobaczymy na BMO Field, ponieważ to Toronto FC zakończyło sezon zasadniczy wyżej od Seattle Sounders. Jako pierwsi na stadionie pojawili się dziennikarze, fotoreporterzy i realizatorzy. Zaraz po nich zobaczyliśmy fanów gości po fantastycznym pochodzie ulicami miasta. Nie bez powodu ugrupowania kibicowskie z CenturyLink Field są uznawane za najlepsze obok Timbers Army. Po chwili, przy jeszcze większym zgiełku, na stadion zaczęli wchodzić fani TFC. Marsze obu drużyn robiły niesamowite wrażenie, a przecież mecz jeszcze się nie rozpoczął.
11 grudnia, godzina 02.00 polskiego czasu. Ci, którzy dopiero rozpoczęli swoją przygodę z Major League Soccer, spodziewali się rozpoczęcia spotkania przez Alana Kelly’ego. Nic z tego. O tej porze na murawę przy dziesięciostopniowym mrozie wyszli gracze obu drużyn i po raz pierwszy w historii finałów MLS Cup byliśmy świadkami dwóch hymnów: Stanów Zjednoczonych i Kanady. Nie bez powodu. Toronto FC to pierwsza kanadyjska drużyna, która walczyła o mistrzostwo. Naprzeciw Seattle Sounders, którzy po siedmiu sezonach walki w play-offach wreszcie zostali mistrzami Konferencji Zachodniej.
O 02.15 rozbrzmiał pierwszy gwizdek arbitra, który został zagłuszony przez ryk trybun. Ponad 36 tys. fanów nie dało o sobie zapomnieć przez cały mecz. Mecz, który był zapowiadany jako absolutny hit, okazał się antywizytówką amerykańskiego soccera. Zamiast pięknych zagrań Sebastiana Giovinco czy Nicolasa Lodeiro, zobaczyliśmy brutalne starcia w środku pola. Na boisku pomimo niskiej temperatury iskrzyło od samego początku. Osvaldo Alonso i Roman Torrers bronili dostępu do własnej bramki, często stosując niedozwolone tricki. Alan Kelly, dla którego był to pierwszy tak ważny mecz w dotychczasowej karierze sędziego, nie panował nad tym, co dzieje się na murawie. Przed meczem eksperci zapowiadali, że zobaczymy fantastyczne widowisko z dużą ilością bramek, tymczasem dostaliśmy piekielnie nudą partię szachów, choć na żadnej z ławek trenerskich nie było Pablo Mastroeniego.
Podopieczni Grega Vanney’a dominowali i wydawało się, że prędzej czy później muszą pokonać bramkarza Seattle Sounders. Po pierwszej połowie jeszcze nikt nie zgłaszał protestów. Spodziewaliśmy się bramek w drugiej części gry, jednak z minuty na minutę poziom gry był coraz słabszy. Tylko Michael Bradley rozgrywał mecz sezonu, o ile nie życia. Nicolas Lodeiro, Sebastian Giovinco czy Jordan Morris byli praktycznie niewidoczni. Brak kontaktów z futbolówką oraz efektownych i przede wszystkim efektywnych akcji, do których przyzwyczaili nas w sezonie zasadniczym, powodował, że spotkanie było nudne i nieciekawe.
Im było bliżej końca podstawowego czasu gry, trener gości nastawiał się na dogrywkę i rzuty karne, które dla piłkarzy Briana Schmetzera były jedyną szansą na pokonanie w tym spotkaniu Clinta Irwina. Z piłkarzy Toronto FC z każdą minutą ulatywała chęć do gry. Ataki kończyły się niecelnymi strzałami bądź kolejną stratą piłki w środku polu. Ostatecznie, pomimo zaciekłych ataków TFC w samej końcówce, zabrzmiał ostatni gwizdek i stało się jasne, że o wszystkim zadecyduje dogrywka bądź rzuty karne. W znajdującym się na stadionie studio stacji FOX eksperci nie dowierzali, że doszło do takiej sytuacji. Nikt nie spodziewał się bezbramkowego remisu po dziewięćdziesięciu minutach gry. Nawet trybuny nieco przycichły. Kibiców Toronto FC dopadło zwątpienie. Ulubieńcy z każdą minutą oddalali się od upragnionego trofeum.
107 minuta meczu przeszła do historii. To, co zrobił wtedy Stefan Frei, nie powinno się zdarzyć. Szwajcar zaliczył paradę sezonu po zabójczo precyzyjnym strzale Jozy’ego Altidora. Bramkarz Seattle Sounders był na przegranej pozycji, wybijając się z ugiętych kolan, zdołał zapobiec szaleństwu na trybunach BMO Field.
Finał MLS 2016 i nasz ?? komentarz z @Eurosport_PL na oficjalnym kanale MLS 🙂 #MLSpl @MLS pic.twitter.com/5dmMVbapB3
— Adam Kotleszka (@Adam_Kotleszka) 15 grudnia 2016
To właśnie ta interwencja obudziła o piątej rano w niedzielę lekko znudzonych polskich fanów przed telewizorami. Stefan Frei doprowadził do rzutów karnych. Seattle Sounders byli w fantastycznej sytuacji: rozgrzany bramkarz po obronie życia a naprzeciw Clint Irwin, w którego kierunku przez 120 minut rywale nie oddali nawet jednego celnego strzału.
Pierwszy na linię jedenastego metra podszedł Jozy Altidore. Trybuny zamarły, żeby za chwilę wybuchnąć. Ulubieniec pokonał bramkarza rywali. Po chwili stan pojedynku wyrównał Brad Evans, ze stoickim spokojem pakując futbolówkę do siatki. Wtedy do piłki podszedł Michael Bradley, najlepszy piłkarz na boisku wziął rozbieg i nie trafił. Fani TFC zamarli. Cisza na BMO Field była przejmująca, a po trafieniu Andreasa Ivanschitza wręcz przytłaczająca. Właśnie w takich okolicznościach jedenastkę wykonywał Benoit Cheyrou, kiedy trafił z ust wydobywała się para na kilkunastostopniowym mrozie i taki obraz mogli odebrać widzowie, bo reszta została zagłuszona przez ryk trybun. Tym większy, że w odpowiedzi pomylił się Álvaro Fernández. Will Johnson pewnie wpakował futbolówkę do siatki. Irwin był bez szans przy strzale Joevina Jonesa. Drew Moor i Nicolas Lodeiro również się nie pomylili.
Po pięciu seriach mieliśmy remis. O wszystkim miał zaważyć najmniejszy błąd, a taki popełnił Justin Morrow. Wtedy na jedenastym metrze pojawił się Roman Torres. Bohater Seattle, który rozprawił się z największymi gwiazdami Toronto (4 odbiory, 7 uwalniających wybić). I to właśnie on wpakował futbolówkę do siatki, dając Seattle Sounders pierwszy w historii mistrzowski tytuł.
I tak o około 05.30 polskiego czasu poznaliśmy pierwszego w historii mistrza Major League Soccer, który nie oddał nawet jednego celnego strzału na bramkę przeciwnika. MVP został Stefan Frei, będąc tym samym dopiero trzecim bramkarzem w ciągu 21 lat, który został uznany najbardziej wartościowym piłkarzem finału. Po ceremonii polscy fani, którym udało się dotrwać do samego końca, mogli wczesnym niedzielnym porankiem położyć się spać. Po kilku godzinach finału MLS Cup poznaliśmy mistrza i zakończyliśmy sezon Major League Soccer 2016.