Słyszałam już wiele krzywdzących opinii na temat piłki nożnej w Stanach Zjednoczonych. Podobno to liga dla emerytów, którzy przyjechali odcinać kupony, podobno nie ma tu dobrych obrońców i bramkarzy, podobno kibice nie interesują się futbolem, a Nemanja Nikolić to najlepszy piłkarz tej ligi. Zapomniałabym o fatalnych trenerach, którzy nie mają zielonego pojęcia o taktyce i paru innych rzeczach, które są równie niedorzeczne, jak twierdzenie, że istnieje tangens dziewięćdziesięciu stopni… Pora zatem uporać się ze stereotypami i przyjrzeć się grze Toronto FC w tym sezonie.
Już na pierwszy rzut oka widać, że mamy do czynienia z nieprzeciętną drużyną. 14 meczów i tylko jedna porażka. Aktualny lider Konferencji Wschodniej i klasyfikacji Supporters’ Shield z 29 punktami na koncie. Przy takich liczbach trudno mówić o przypadku. Na tak dobrą grę kanadyjskiej drużyny wpływ miało kilka czynników.
Greg Vanney – szaleniec czy geniusz?
42-letni szkoleniowiec to ojciec sukcesów Toronto FC. Choć większość kojarzy go jeszcze z występów na boisku, to bardzo szybko przyzwyczaił się do odgrywania zupełnie nowej roli. Drużyna z Ontario to jego pierwszy zespół w karierze trenerskiej, jej stery objął w 2014 roku w końcówce sezonu. Rok później awansował do play-offów, a w 2016 roku znalazł się w finale rozgrywek, gdzie TFC pechowo przegrali z Seattle Sounders. W tym sezonie wszyscy mówią otwarcie o chrapce na puchar MLS Cup, w końcu apetyt rośnie w miarę jedzenia.
Greg Vanney znany jest z tego, że lubi stosować nowe rozwiązania i niewiele obchodzi go opinia innych. To właśnie ten szkoleniowiec zmienił system gry TFC i postanowił grać trójką obrońców. Kiedy pierwszy raz zastosował to rozwiązanie (26 lipca 2015, Columbus Crew 3:3 Toronto FC), miny zawodników były nietęgie. Zresztą to był dopiero początek eksperymentów szalonego trenera. Można powiedzieć, że próbował wszystkiego: od ustawienia 4-4-2 (z diamentem w środku pola), przez 4-2-3-1, 4-4-1-1 po 5-3-2. Nie wszyscy rozumieli jego pomysł na grę, eksperci się dziwili, a piłkarze łapali za głowę. Zawsze potrafił i nadal potrafi zaskoczyć wszystkich ustawieniem swojego zespołu. Jednak od końcówki poprzedniego sezonu Greg Vanney postanowił wprowadzić w życie grę formacją 3-5-2 i nie jest to postanowienie wielkopostne, bo trzyma go aż do tej pory. Nikogo już nie dziwi, że Vanney potrafi zmienić ustawienie jeszcze w pierwszej połowie, ściągając zawodnika, który miał być kluczowy. Dopóki będzie miał takie osiągnięcia, a zawodnicy będą mu ufali, nikt nie będzie miał mu tego za złe.
3-5-2
W tym sezonie szkoleniowiec Toronto jest konsekwentny. Formacja 3-5-2 w postaci: bramkarz, trójka obrońców, defensywny pomocnik, dwóch pomocników odpowiedzialnych za kreowanie gry (przy czym jeden ma za zadanie pomagać defensywnemu, drugi występować w roli ofensywnego pomocnika), dwóch cofniętych skrzydłowych i dwóch napastników. Do tego dość duża rotacja składem i mamy obraz TFC w tym sezonie. Wiem, że nadal jest to dość zagmatwane, więc zacznijmy może od przedstawienia optymalnego składu Toronto FC w tym sezonie.
Bramka
Wydaje się, że między słupkami na dobre zadomowił się Alex Bono, co na samym początku sezonu wcale takie oczywiste nie było. Pewne miejsce w bramce miał Clint Irwin, choć to za dużo powiedziane. Vanney lubi rotować składem, a Bono wskoczył na jego miejsce po urazie i został na dobre. Obaj prezentują się niezwykle wysoki poziom, ale w myśl: nie zmienia się koni podczas przeprawy przez rzekę, to właśnie Alex Bono zostanie pierwszym bramkarzem na dłużej. Wystarczy spojrzeć chociażby na tę interwencję w meczu z Orlando City.
O ile rozważania na temat obsady bramki możemy oprzeć o dwóch piłkarzy, to im dalej w las, tym więcej drzew. Trzeba przyznać, że Greg Vanney testował praktycznie wszystkie możliwości. Taktyka nadal jest ta sama, ale swoje szanse dostanie każdy z piłkarzy, którzy podpisał kontrakt z tą drużyną.
Obrona
Optymalne ustawienie defensywy to przede wszystkim Nick Hagglund, który w meczu w Minnesotą United (wygrana 3:2) doznał zerwania więzadła pobocznego piszczelowego. Do gry wróci za ok. 8-12 tygodni. Do tego czasu jego miejsce zajmie ściągnięty w tym okienku transferowym 25-letni Chris Mavinga. Początki nie były zbyt łatwe, ale były gracz Rubina Kazań, w ostatnich meczach spisuje się przyzwoicie: w ostatnich dwóch zaliczył 25 udanych interwencji w defensywie. Na środek obrony wrócił Drew Moor, u którego w kwietniu zdiagnozowano arytmię serca. Swoje pierwsze minuty, po siedmiu meczach przerwy, rozegrał na Red Bull Arenie, gdzie w ciągu 61 minut kilkukrotnie ratował skórę swoim kolegom. W meczu z Columbus Crew był już kluczowym zawodnikiem. Filar na środku obrony.
Ostatnim ogniwem jest Eriq Zavaleta, który jest drugim po Bradleyu najczęściej występującym graczem Toronto FC (tylko raz nie wystąpił w meczu: Seattle Sounders 0:1 Toronto FC i tylko raz rozpoczął mecz, wchodząc z ławki: Toronto FC 3:2 Minnesota United). Podstawowy zawodnik defensywy TFC, na tyle dobry, że nawet wahadłowy skrzydłowy (o tym później) nie musi zbyt często wracać się do tyłu, żeby ubezpieczać poczynania Zavalety. Potwierdzają to liczby – 136 interwencji w obronie: 46 odzyskanych piłek, 36 wybitych piłek, 25 odbiorów, 21 przechwytów, 8 bloków.
Swoje szanse dostawał w tym sezonie Jason Hernandez, ale nie jest on poważnym kandydatem do walki miejsce w podstawowym składzie. Swoją cegiełkę do gry w defensywie dokładają oczywiście wahadłowi skrzydłowi i defensywny pomocnik.
Kapitan o wielkim sercu i jeszcze większych umiejętnościach
Michael Bradley, bo o nim mowa, jako jedyny rozegrał wszystkie mecze od pierwszej do ostatniej minuty. To właśnie od niego Greg Vanney rozpoczyna budowanie składu przed każdym kolejnym meczem. 29-letni defensywny pomocnik jest z całą pewnością jednym z najlepszych na swojej pozycji w lidze. Ośmielę się stwierdzić, że Michael Bradley to najlepszy defensywny pomocnik MLS. Moją tezę broni jego postawa na boisku i liczby, a te nigdy nie kłamią, jedynie dopełniają obraz, który możemy obserwować podczas boiskowych wydarzeń.
Nie bez powodu Toronto FC postanowiło zaoferować mu kontrakt Designated Player i wynagrodzenie lepsze od chociażby Jozy’ego Altidore’a, ba! jest przecież trzecim najlepiej zarabiającym piłkarzem w lidze. I proszę mi wierzyć, że nie jest to na wyrost, bo kiedy możesz zagwarantować tylko trzem graczom pensje, które ostatecznie nie wliczą się do salary budget, nie proponujesz ich byle jakim piłkarzom. Takie rzeczy są oczywiste nawet dla laików. Na czym zatem polega fenomen Bradleya?
Chyba przede wszystkim na tym, że trener ma pewność, że kto jak kto, ale on zawieść nie może. Jest gwarancją spokoju w drugiej linii: w ofensywie wiedzą, że za plecami jest ktoś, kto będzie ich ubezpieczał, w defensywie mają świadomość tego, że Bradley zawsze wróci i pomoże kolegom w tarapatach. Można powiedzieć, że właśnie na tym polega gra defensywnego pomocnika. Jednak niewielu zawodników na najwyższym poziomie może pochwalić się takimi liczbami i wizją gry jak Bradley. Spokój, jaki wnosi do gry całego zespołu i odpowiedzialność, jaką bierze na siebie w kluczowych momentach spotkania, jest nie do przecenienia. Wystarczy spojrzeć na to, w jaki sposób rozdziela piłki. Praktycznie każda akcja rozpoczyna się właśnie od niego. Niesamowity przegląd pola i wizja gry, o czym wspomniałam wcześniej – akurat tego nie oddadzą żadne liczby. Takie detale wyróżniają zawodników wybitnych od przeciętnych.
15 kluczowych podań i asysta, niektórzy piłkarze odpowiedzialni bezpośrednio za kreowanie gry swojej drużyny nie mogą poszczycić się takimi liczbami. Jego zadaniem jest jednak ubezpieczanie kolegów i gwarancja spokoju „na tyłach”. Żmudna i odpowiedzialna robota w środku pola. Ponad 200 interwencji w obronie, w tym rekord, jeżeli chodzi o odzyskane piłki. Tylko on przekroczył liczbę 150 odzyskanych piłek od początku sezonu, tylko on haruje za dwóch, oddając całe serce na boisku i tylko on może nosić opaskę kapitana w tym zespole. Jest urodzonym liderem, o czym doskonale wie Greg Vanney. Teraz chyba nikogo nie dziwi fakt, że budowanie składu zaczyna się właśnie od Michaela Bradleya.
Środek pola
Oprócz Michaela Bradleya w pomocy występuje jeszcze czterech innych graczy. Po wielu rotacjach i próbach dopiero w meczu z Chicago Fire zobaczyliśmy tych piłkarzy, których mamy okazję oglądać do tej pory. Wcześniej swoje szanse dostawali Jonathan Osorio, Armando Cooper czy Tsubasa Endoh. W końcu to oni, a przynajmniej pierwsza dwójka, w poprzednim sezonie byli jokerami, często decydującymi o wynikach swojego zespołu. Tsubasa dostawał szanse na początku, ale przy obecnej rywalizacji o pierwszy skład i swojej formie, która, delikatnie mówiąc, nie jest najlepsza, może co najwyżej liczyć na występy w USL, gdzie gra drugi zespół TFC.
Jak nie oni, to kto? Victor Vazquez i Marky Delgado. O ile dla Delgado to nie pierwszy sezon w Ontario, o tyle Victor Vazquez to zupełnie nowa twarz w ekipie Vanneya. 30-letni Hiszpan został sprowadzony z meksykańskiego Cruz Azul w końcówce okienka transferowego. Większość dziennikarzy związanych z klubem z BMO Field spekulowała, że ofensywny pomocnik dołączy dopiero latem i będzie to duże nazwisko z Europy. Teraz można śmiało powiedzieć, że ściągnięcie Vazqueza było strzałem w dziesiątkę. Aktualnie jest odpowiedzialny za kreowanie gry ofensywnej Toronto FC. Warto dodać, że rozegrał 873 minuty, strzelił 3 gole i z 8 asystami jest najlepiej asystującym piłkarzem ligi. Świetny przegląd pola, niekonwencjonalne zagrania i umiejętność oddania piłki w kluczowym momencie. Warto dodać, że potrafi brać ciężar gry na swoje braki i strzelać bramki w najważniejszych momentach (ostatnie dwa gole w meczu z Columbus Crew, kiedy nie występował Giovinco i Altidore). Tak, gdyby nie Victor Vazquez gra TFC z pewnością nie byłaby tak efektowna i przede wszystkim efektywna.
Obok Vazqueza występuje jednak jeszcze jeden gracz: Marky (Marco) Delgado. O nim jednak trochę później.
Cofnięci skrzydłowi
W systemie 3-5-2 to obrońcy/skrzydłowi odpowiedzialni za zapewnienie drużynie szerokości na całej długości boiska oraz udział w obronie bocznych sektorów przed atakami przeciwnika. Idealnie do tego systemu pasuje Justin Morrow (3 gole, asysta) i Steven Beitashour (2 asysty). Obaj są kluczowi w systemie Vanneya i obaj są odpowiedzialni za nieco inne zadania. Justin Morrow jest na tyle uniwersalnym graczem, że w każdej chwili może zagrać zawody na środku obrony, a przynajmniej na lewej obronie, czego byliśmy świadkami w momencie przerwy w grze Drewa Moora (Chris Mavinga był dopiero wprowadzany do zespołu). Na prawej stronie w tej roli sprawdza się Steven Beitashour. Akurat jego znacznie częściej możemy go obserwować na własnej połowie, co oczywiście nie oznacza, że nie radzi sobie w ofensywie. Tam jednak znacznie częściej jego obowiązki przejmuje chociażby Marky Delgado.
Jozy Altidore & Sebastian Giovinco
Ostatnie dwa elementy systemu 3-5-2 to napastnicy. W tym przypadku dwie największe gwiazdy drużyny: Jozy Altidore i Sebastian Giovinco. Altidore: olbrzym, czołg w polu karnym przeciwnika, jeżeli się rozpędzi, lepiej nie wchodzić w drogę, bo on nie bierze jeńców – najprawdopodobniej staranuje przeciwnika. Nie oznacza to jednak, że nie potrafi grać z piłką przy nodze, a pojęcie dryblingu jest mu obce. Z drugiej strony filigranowy Włoch, który lubi i potrafi czarować. Z pewnością przykuwa więcej uwagi przeciwników. Razem strzelili 12 goli, to prawie 50% bramek zdobytych przez cały zespół. Już ta statystyka oddaje, ile znaczą dla Toronto FC. Chyba nikogo nie dziwi, że obaj są Designated Player, a Giovinco najlepiej zarabiającym piłkarzem TFC, Altidore trzecim w kolejności (rozdziela ich ww. Michael Bradley).
Trudno rozstrzygnąć, który z nich prezentuje się lepiej w tym sezonie. 30-letni Włoch jak na razie zmaga się z kolejnymi urazami. Nie oznacza to jednak, że sam Altidore nie jest w stanie nic zdziałać na boisku, a gra TFC jest uzależniona od Atomowej Mrówki, jak często nazywa się Giovinco. Greg Vanney nie jest na tle głupi, żeby całą taktykę dostosowywać do jednego piłkarza. Z kolei Altidore jest gotów poświęcić w imię dobra zespołu. Niezaprzeczalny jest jednak fakt, że to były zawodnik Sunderlandu gra na ten moment zdecydowanie więcej od Sebastiana Giovinco i w obliczu jego absencji radzi sobie bardzo dobrze, a nawet lepiej.
Można nawet powiedzieć, że obaj tworzą zabójczy duet. Owszem, jest to jeden z najlepszych napadów w całej lidze, ale trzeba sobie zdawać sprawę z tego, że to Włoch jest tym piłkarzem, który, grając w podstawowym składzie, zbiera laury. Mając do wyboru podanie do Altidore’a i Giovinco, oczywiste jest, że wybierzesz tego drugiego. Jemu wybaczy się niecelne i zbędne strzały w wypadku możliwości podania do lepiej ustawionego piłkarza, w drugą stronę takiej zależności już nie ma. Sebastian Giovinco może i jest piłkarzem, dla którego kibic jest w stanie przyjść na stadion. Trzeba jednak powiedzieć sobie jasno, że Atomowa Mrówka dość często ma muchy w nosie. Może i wygląda na dziecko, szczególnie na boisku, gdzie wokół niego biegają najczęściej wyżsi piłkarze, ale to nie oznacza, że za każdym razem musi biegać do sędziego i skarżyć się na złych kolegów z drużyny przeciwnej. Lubi się dąsać i zwracać na siebie uwagę. Często jednak nie jest bez winy, co w ostatnim czasie obraca się to przeciwko niemu. Dzisiaj już mało kto nabiera się na jego „sztuczki”. Należy jednak pamiętać, że Giovinco jest nadal jednym z najlepszych zawodników w całej lidze, a umiejętności ma ponadprzeciętne. Dopóki strzela bramki i czaruje na boiskach MLS, mało kto ma mu to za złe. Wolno mu więcej, taki urok gwiazdy.
Prawdą jest, że duet Altidore & Giovinco idealnie pasuje do systemu Grega Vanneya. Nie oznacza to jednak, że poza nimi nikt nie może grać. Owszem, dopóki będą zdrowi i formie, raczej nikt ich nie zmieni. To mógłby być strzał w stopę. Jednak do pierwszego zespołu wciąż pukają młodzi. I to wcale nie jest nieśmiałe pukanie, to wręcz łomot i domaganie się minut. Zresztą, jak się przekonacie, całkiem słusznie.
Młodzi gniewni
Greg Vanney ma podejście do młodych i odwagę. Potrafi wypatrzyć młode talenty i nie boi się dawać im szans. Jak na razie największymi wygranymi tego sezonu są Raheem Ewards i Marky Delgado.
Co prawda Delgado swoje pierwsze kroki stawiał już jakiś czas temu, ale dopiero ten sezon okazał się dla niego przełomowy. Jonathan Osorio i Armando Cooper, którzy początkowo grali na jego pozycji w tym sezonie, teraz głównie wchodzą z ławki, a pierwsze skrzypce w środku pola gra właśnie on z Victorem Vazquezem. Preferuje grę zdecydowanie mniej ofensywną od swojego hiszpańskiego kolegi, ale trzeba mu oddać, że ze swoich obowiązków wywiązuje się naprawdę bardzo dobrze.
Drugim piłkarzem, który wygrał los na loterii, jest Raheem Edwards. Dla 21-latka jest to pierwszy sezon w profesjonalnej piłce. Wcześniej występował jedynie w rezerwach, wyróżniał się na tyle, że dostał nawet całe dwie minuty na to, by w poprzednim sezonie pokazać się w MLS. W tym roku podpisał swój pierwszy profesjonalny kontrakt z pierwszym zespołem i pierwszą poważną szansę wykorzystał w 100%. W obliczu zdiagnozowanej arytmii serca, miejsce Drewa Moora zajął Nick Hagglund, a do defensywny musiał cofnąć się Justin Morrow, pozycję cofniętego skrzydłowego zajął właśnie Edwards i z miejsca zrobił furorę. Takich liczb nie mają zawodnicy z dużo większym nazwiskiem i reputacją w MLS. Na razie wrócił na ławkę rezerwową, ale jest pewnym zmiennikiem, który po zameldowaniu się na murawie robi dużą różnicę w grze TFC.
Swoje szanse dostaje także Jay Chapman, dla którego pierwszym dużym sprawdzianem był mecz z Seattle Sounders. Rewanż za grudniowy finał, w którym Sounders wygrali, nie oddając nawet jednego celnego strzału (mistrzostwo wygrane po serii rzutów karnych). Podtekstów było dużo, zadanie trudne, ale to właśnie 23-latek był jednym z najwyżej ocenianych piłkarzy. Trudno się temu dziwić, rozegrał naprawdę bardzo dobre zawody. Nie były one idealne, ale w tak trudnym meczu poradził sobie naprawdę przyzwoicie (65’ gry).
Po poważnej kontuzji do gry wrócił Ben Spencer, który aktualnie gra w drugim zespole – Toronto FC II. W meczu z Columbus Crew zaliczył swój debiut w MLS. Razem z Rickettsem zastępował Altidore’a i Giovinco. Zagrał 60 minut, ale zdążył zaliczyć asystę w tym ważnym meczu.
Tak, jak mówiłam, Greg Vanney ma nosa do młodych piłkarzy i potrafi wkomponować ich do swojego zespołu. Nie boi się ryzykować i zazwyczaj los spłaca mu to z nawiązką. Raheem Edwards, Marky Delgado, Jay Chapman czy Ben Spencer. Żaden z nich nie przekroczył 23 lat. W Europie pewnie powiedzielibyśmy, że to są już starzy zawodnicy. W tym przypadku mówimy jednak o USA, gdzie piłkarze wybierani w SuperDrafcie najpierw studiują. 23 lata to jeszcze młody wiek, a w Ontario będą mieli z nich pożytek.
Trillium Cup
Major League Soccer ma to do siebie, że kibice z Europy nie do końca wiedzą, o co w tej lidze chodzi. Podziały na konferencje, play-offy, Supporters’ Shield, do tego dochodzą jeszcze puchary i rywalizacje. Trillium Cup to wewnętrzna rywalizacja pomiędzy Toronto FC a Columbus Crew, której zwycięzca zdobywa puchar ufundowany przez kibiców. Za nami 13. tydzień MLS i trzeci mecz pomiędzy TFC a The Crew, będący zarazem zwieńczeniem Trillium Cup, który ostatecznie trafił w ręce drużyny z Kanady.
Do czego zmierzam? Trzy mecze to wystarczająco dużo, żeby w pełni zobaczyć mądrość Grega Vanneya i jego potyczki z Greggiem Berhalterem, który stał po drugiej stronie, jako szkoleniowiec Columbus Crew.
16 kwietnia 2017, godz. 02:00 – Columbus Crew 2:1 Toronto FC
W pierwszym meczu to The Crew byli górą. Nieskuteczność Toronto (5 celnych strzałów na 19), „popisy” Sebastiana Giovinco i niesamowity Zack Steffen między słupkami sprawiły, że piłkarze Grega Vanneya tego spotkania nie mogli wygrać. Nie były to jedyne czynniki, które spowodowały, że TFC do domu wracali na tarczy. Pierwszą bramkę dla Columbus zdobył Ola Kamara. Padła ona po szybkiej i precyzyjnej kontrze. Wróćmy jednak do tego, co stało się wcześniej. Artur i Will Trapp skutecznie zagęszczali środek pola, co powodowało, że piłkarze Toronto nie mogli zagrać szybkiej, prostopadłej piłki. Decydowali się zatem na długie podania. Żadne z nich nie było celne.
Druga bramka to już błąd obrony. Nie zdarza się to często, ale akurat wtedy piłkarze Toronto FC popełnili praktycznie wszystkie możliwe błędy, co spowodowało, że Justin Meram zapewnił The Crew komplet punktów. A wszystko zaczęło się od nieszczęsnego rzutu rożnego.
Jozy Altidore, Nick Hagglund, Eriq Zavaleta, Steven Beitashour, Michael Bradley – każdy z nich kryje na radar. Justin Meram jest pozostawiony sam sobie. Może spokojnie przemieścić się w odpowiednim momencie w wolną strefę (niebieskie pole).
Czterech piłkarzy stoi obok Alexa Crognale, ale jest w stanie dokładnie zgrać do Justina Merama (prawdopodobnie dlatego, że trzech z nich po prostu się na niego patrzy, a sam Zavaleta jest spóźniony), który jest na czystej pozycji tuż przed bramką. Wystarczyło dołożyć stopę i wpakować ją do siatki.
I tak po raz pierwszy w sezonie 2017 Toronto FC przegrali mecz.
11 maja 2017, godz. 01:30 – Columbus Crew 1:2 Toronto FC
Z pierwszego pojedynku zwycięsko wyszedł Gregg Berhalter, w drugim był bardzo blisko powtórzenia tego wyczynu. Zaskoczenie było jeszcze przed rozpoczęciem meczu. Z dwóch powodów. Po pierwsze trener The Crew postanowił zmienić taktykę i zagrać systemem swojego przeciwnika (3-5-2), a Greg Vanney, zmienił swoje 3-5-2 na 3-5-1-1.
Berhalter posłużył się bronią wroga i trzeba przyznać, że wychodziło mu to naprawdę kapitalnie. Toronto FC nie istnieli, popełniając błąd za błędem. Czarę goryczy przelał faul Eriqa Zavalety w polu karnym. Sędzia wskazał na wapno, a Federico Higuain pewnie wykorzystał jedenastkę. Aż do czterdziestej minuty piłkarze nie byli w stanie wyprowadzić ciosu. Zrobił to jednak Greg Vanney, który postanowił wprowadzić na boisko Tosainta Rickettsa kosztem Chrisa Mavingi. Co za tym idzie? Zmiana taktyki z 3-5-1-1 na 4-4-2 z diamentem w środku.
Był to początek końca problemów TFC. Greg Vanney wygrał tę potyczkę z Greggiem Berhalterem. Tosaint Ricketts okazał się prawdziwym jokerem. Dwie bramki w końcówce (81’ i 90’) dały cenne trzy punkty i tym razem kanadyjska drużyna wracała z Ohio z tarczą. Warto dodać, że w kolejnym meczu zwycięską bramkę ponownie strzelił Ricketts (Toronto FC 3:2 Minnesota United).
27 maja 2017, godz. 01:00 – Toronto FC 5:0 Columbus Crew
W ostatniej potyczce Greg Vanney dosłownie zmiażdżył swojego przeciwnika. Bez Altidore’a i Giovinco (pierwszy się „wykartkował”, dugi z kontuzją), za to z Rickettsem i debiutującym w MLS Benem Spencerem – tak zdecydował się zagrać Vanney w meczu o puchar Trillium Cup. Jak wspominałam wcześniej, Ben Spencer zaliczył w debiucie asystę, a świetny mecz rozegrał Victor Vazquez, który pod nieobecność dwóch największych gwiazd mógł wreszcie rozwinąć skrzydła. Pokazał, że on w przeciwieństwie do nich potrafi wykorzystać rzut karny, a w zespole nie ma monopolu na piękne bramki z rzutów wolnych i popisał się przepięknym trafieniem w stylu Atomowej Mrówki. The Crew na BMO Field nie mieli nic do powiedzenia i nie zmieniła tego nawet czerwona kartka dla Delgado w końcówce meczu.
Gregg Berhalter 1:2 Greg Vanney, Trillium Cup w Ontario.
Na sam koniec wróćmy do szkoleniowca. Kim jest w końcu ten Greg Vanney? Szaleńcem czy geniuszem? Myślę, że każdy geniusz ma w sobie coś z szaleńca. 42-letni szkoleniowiec zna się na swoim fachu jak mało kto. Zawodnicy ufają mu w stu procentach. Nawet jeżeli sami nie do końca rozumieją jego koncepcję gry, to wiedzą, że przyniesie ona efekty. Eksperymentował, jako jedyny w MLS gra systemem 3-5-2, a rok temu dotarł do finału MLS Cup z kanadyjską drużyną. Tego w historii tej ligi jeszcze nie było. I niech ktoś powie, że Greg Vanney nie jest wyjątkowy.