Wszystkiego trzeba w życiu spróbować… Zawsze musi być ten pierwszy raz… Kiedyś w końcu musiało do tego dojść… Za Los Angeles Football Club najgorszy rok w ich krótkiej, acz bogatej historii. Nie dość, że po raz pierwszy nie doznali zaszczytu gry w fazie pucharowej, to na domiar złego zakończyli rozgrywki za plecami mizernego rywala zza miedzy. Prawdę mówiąc, trudno wybrać, co uznać za większy dyshonor.
* 45 punktów, czyli rekordowo niska średnia (1,32 pkt/mecz; dla porównania poprzednia najniższa to 1,45 pkt/mecz)
* 51 straconych bramek (15 miejsce w lidze)
* katastrofalny sezon gwiazd → Tercet Vela, Rodriguez, Rossi strzeli łącznie oszałamiającą liczbę 15 goli
Jednak to tak naprawdę tylko suche liczby, które kompletnie nic nie zmieniają i jeszcze mniej wnoszą. Przecież ktoś może powiedzieć, że podopiecznym Boba Bradleya zabrakło zaledwie trzech punktów do siódmego miejsca. A w play-offach mogłoby się zdarzyć wszystko. Oczywiście, mogłoby, choć raczej by się nie zdarzyło…
Dlaczego? Odpowiedź jest prosta. Koszmarny (jak na realia Los Angeles FC) wynik 2021 roku jest rezultatem ciągu przyczynowo-skutkowego rozpoczętego w 2020 roku. Nie chodzi tu o kontuzje, kilka gorszych meczów, niedyspozycję Veli, Rodrigueza czy Rossiego. Chodzi o całkowite wypalenia materiału.
Sztab Boba Bradleya i zarząd klubu od początku 2021 roku dał wszystkim jawny komunikat: nie mamy pojęcia, co tak naprawdę robimy, ale będziemy to robić dalej. Przykład? Odejście Bradleya Wrighta-Philipsa. Niby i tak nie byłby pierwszym wyborem, ale co jeśli którykolwiek z zawodników pierwszej linii złapie kontuzję? O tym już nikt nie pomyślał. A w zasadzie pomyślał o pół roku za późno.
Podobnych historii można wymienić więcej. Wypożyczenie Briana Rodrigueza w lutym, które nie przyniosło nikomu żadnych korzyści. Transfer podstawowego bramkarza w kwietniu i brak jakiegokolwiek ruchu na tej pozycji. Niezrozumiałe trady w lipcu, czyli oddanie młodego Coreya Bairda do Houston Dynamo i Marka-Anthonego Kaye do Colorado Rapids. W skrócie: nie było w tym wszystkim logiki. Był wielki bałagan i nieporządek. I skończyło się, jak się skończyło – fatalnie.
Mimo beznadziejnych ruchów transferowych i fatalnej dyspozycji gwiazd Los Angeles Football Club do ostatniego tygodnia liczyli się w walce o siódme miejsce w Konferencji Zachodniej. Głównie przez to, że właśnie finisz sezonu regularnego był ich najbardziej stabilnym okresem na przestrzeni całego roku. Last Bob Bradley Dance, czyli kompromitujące 5:2 z Colorado Rapids (najlepszą drużyną na Zachodzie), pokazał jednak siłę (a właściwie jej brak) czarno-złotych i udowodnił, że podopieczni Bradleya nie mieli czego szukać w play-offach.
Wypadałoby to wszystko jakoś ładnie zakończyć, choć w wypadku tej drużyny happy-endu nie było.
Przez całkowitą niepełnosprawność kluczowych gwiazdozbiorów LAFC, dowiedzieliśmy się, że w słonecznej Kalifornii istnieją również inne byty, które również potrafią świecić – co prawda, o wiele mniej oślepiającym blaskiem, ale jednak. Na plus: napastnik Cristian Arango (ściągany na szybko latem) i José Cifuentes, który z solidnego rezerwowego przerodził się w najlepszego pomocnika drużyny. Reszta średnio, półśrednio bądź słabiutko.
Pociesza fakt, że gorzej raczej nie będzie. Chociaż kto wie? Przed poprzednim sezonem napisałem dokładnie to samo zdanie.