Czas „coś” napisać – mam nadzieję, że mądrego, choć nie obiecuje. Poprzednim razem wziąłem na celownik derby Los Angeles. Jako że pamięć jest ulotna, przypomnę (chociaż pewnie wiecie, ponieważ trąbili o tym we wszystkich mediach) – LA Galaxy wygrali 4:3. Przypadkiem, nie oszukujmy się.
Klasycznie kretyńskie fora kibicowskie NAJBARDZIEJ UTYTUŁOWANEGO KLUBU W MLS (jakby ktokolwiek nie wyczuł – to ironia) rozwodziły się nad smakiem tego zwycięstwa.
– Powróciliśmy na dawne tory.
– Jesteśmy najlepsi.
[Uderzenie prawą dłonią w czoło, nazywane w niektórych kręgach Face Palm.]
No właśnie w tym problem, że nie jesteśmy najlepsi i wszystkie znaki na niebie wskazują na to, że w najbliższym czasie ten przykry stan rzeczy nie ulegnie zmianie. Nasi przyjaciele zza między na dziś dzień: biją nas po wątrobie, ciągną za włosy i wycierają podłogę, dodajmy bardzo, ale to bardzo ubrudzoną.
To taki króciutki, bardzo lekki i przyjemny wstęp. Witam was ponownie w Pamiętnikach z Miasta Aniołów.
Krowa, która dużo ryczy…
Jaka jest różnica między Yorkiem a Pitbullem? Pierwszy myśli, że jest groźny i dużo wrzeszczy, szczeka, piszczy, zaczepia, a drugi jest groźny i zamiast ględzenia, odgryza nogę. A przynajmniej mógłby odgryźć, gdyby naszła go takowa ochota. Jaka jest różnica między The Rolling Stones a zespołem Toczący Kamień z jakiegoś zadupia? Taka, że ci pierwsi wypełniają Narodowy i większe obiekty, a drudzy grają za darmową kiełbaskę na wiejskich dożynkach. I w końcu jaka jest różnica między LAFC a Los Angeles Galaxy?
Oczywiście jest bardzo wiele różnic, ale w kontekście wcześniej wymienionych przykładów: Galaxy sprawiają wrażenie sprawnie działającej maszyny, a LAFC po prostu chodzą jak przecinak.
Po tych „niesamowitych” derbach Galaxy zagrali cztery spotkania. Wygrali jedno – z beznadziejnie słabym Chicago Fire. Pozostałe trzy w plecy. LAFC przegrali jedno (to dość lekkie sformułowanie, bo prawda jest taka, że Atlanta zmiotła ich z powierzchni ziemi), pozostałe trzy do przodu.
W tym miejscu wypada polecieć klasykiem – to są właśnie te detale.
***
Ja wiem, że myślicie sobie. Zaraz, zaraz przecież oni ściągnęli Zlatana. Macie racje, podpisanie Zlatana za grosze to genialny transfer, ale co dalej? W zeszłym sezonie ściągnęli Romaina Alessandriniego, a zajęli ostatnie miejsce w lidze, więc stwierdzę dość śmiało, że nie na tym to wszystko polega.
Znowu odejdziemy od piłki. Pomyślcie sobie, że żużlowiec ma genialny sprzęt. Myślę, że w 2005 roku objechałby na nim Tonego Rickardssona bez większego wysiłku. Nasz bohater startuje i na pierwszych trzech okrążeniach buduje sobie przewagę 30 metrów, omal nie dubluje, a tu nagle defekt.
Życiowy morał na dziś: stawiasz pierwszy krok, to postaw drugi, pójdź za ciosem.
Wróćmy jednak do tematu trudnych relacji sąsiedzkich w metropolii Los Angeles. LAFC ściągnęli wczoraj dwóch piłkarzy. Przeciętnego reprezentanta Norwegii Adame Diomande, który znając życie, może sporo namieszać i bardzo dobrego reprezentanta Stanów Zjednoczonych Lee Nguyena, który na pewno namiesza, bo od lat jest gwiazdą ligi. Szanowny panie Schmidt, drodzy koledzy i koleżanki kibice: Broń Boże, nie chciałbym wyjść na pesymistę, nic z tych rzeczy, ale czuje w prawym piszczelu, że kolejne derby mogą nie zostać przez nas wygrane.
***
Ostatni temat na dziś, najważniejszy, a właściwie jedyny istotny – stadion…
Banc of California Stadium to nowy diamencik Miasta Aniołów. Porównywanie jego wartości artystycznej z prowincjonalnym obiektem Galaxy jest tak bezsensowne, jak konfrontowanie dorobku Maanam z Jonas Brothers albo innym pop-rockowym szrotem. Nie wiem, czy ktoś kiedykolwiek tak dziko kolekcjonował, ale to pierwsze co przyszło mi do głowy.
Nie zmienia to faktu, że LAFC mają aż 15 punktów po 7. kolejkach, a zagrali na swoim stadionie tylko raz, więc są w komfortowej pozycji, a Los Angeles Galaxy nie. Żeby nie było niejasności, pal licho te 10 punktów w 8. meczach. Szczerze powiedziawszy, naprawdę mnie to „gila”. Ważna jest pozycja po 34. kolejkach i w zasadzie tylko ona, bo play-offy to już totalny odlot i jak jest wola w narodzie, to można, wygrać MLS Cup nawet z szóstego miejsca. Najważniejsze na tym etapie jest zaangażowanie i choć minimalny kontakt z bazą.
Wiem, że nie wszyscy oglądacie regularnie mecze, więc napiszę, o co chodzi. Otóż Galaxy mogą przekonywać. Mogą prowadzić grę, oddać 20 strzałów, wyglądać naprawdę dobrze, ale co z tego, jeżeli nie przynosi to żadnych efektów. Pozytywnych, bo kibice, widząc taką chałę, chcąc nie chcąc się denerwują (zastąpcie niezbyt szykownym słowem rozpoczynającym się na literę „w”). Jeżeli dostrzegasz, że zawodnika rusza jego nieumiejętność gry w piłkę, jest na siebie wściekły, chciałby lepiej, ale nie może, to podchodzisz do sprawy inaczej – trochę powyzywasz, ewentualnie pogadasz coś w stylu: skończ grać w piłkę, czy inne takie pierdoły.
Natomiast jeżeli piłkarz marnuje na potęgę i kompletnie mu to zwisa, czyli reprezentuje postawę typu: „nie teraz to później”, to apogeum irytacji (znów chodziło o słowo na „w”) sięga zenitu i ma się ochotę rozszarpać takiego delikwenta. Jako że powoli zbliżamy się ku końcowi, to wypada mi przedstawić plan lekcji obu drużyn na najbliższe trzy spotkania.
LAFC: Dallas u siebie, Minnesota u siebie, New York u siebie. Nie oszukujmy się, poważny zespół powinien poradzić sobie i z Dallas i z Minnesotą, z NYCFC tak łatwo nie będzie, ale 1X (zwycięstwo, remis) jest jak najbardziej możliwym scenariuszem.
Los Angeles Galaxy: Houston na wyjeździe, Dallas na wyjeździe, Montreal na wyjeździe. Cóż ja mogę napisać. Będzie się działo, to na pewno. Odrzućmy wszystkie najbardziej chore pomysły – Galaxy nie wygrają trzech spotkań. Bardzo możliwe, że nie wygrają żadnego i zdobędą od 0 do trzech punktów, jednak remis, remis i zwycięstwo jest jak najbardziej w ich zasięgu.
Niezależnie od wyników widzimy się za dwa/trzy tygodnie. Mam nadzieję, że coś ciekawego się wydarzy, bo pisanie o samych spotkaniach jest nudne jak flaki z olejem i wolałbym tego uniknąć za wszelką cenę.
Jeszcze tak na koniec mam apel do dziennikarzy „zajmujących się amerykańską piłką w innych redakcjach” (wiem, że tego nie czytacie, choć powinniście) – na litość boską nie porównujcie w swoich tekstach graczy pokroju Nikolicia ze Zlatanem Ibrahimoviciem, bo to trochę śmieszne, a właściwie nieśmieszne.
Dziękuje za uwagę. Z poważaniem,
Wiktor Sobociński
PS. Nie po raz pierwszy zapomniałem o bardzo istotnej kwestii, która miała stać się stałym punktem programu, ale w praktyce – no nie wyszło.
Stabilność posady:
Sigi Schmid – 65%
Bob Bradley – 100%
To już chyba faktyczny koniec naszych zmagań na dziś. Dziękuje wam za kolejny raz, do widzenia do kiedyś tam.
Strzałka!