Dopiero początek sezonu, ale i tak wypada napisać o Los Angeles Galaxy. Nie wiem, od czego zacząć, bo w tym klubie od pewnego czasu nic nie gra. W skrócie: jest źle, nawet bardzo źle. Począwszy od bierności na rynku transferowym (gdy transfer Zlatana dojdzie do skutku, ten argument będzie można wykreślić), poprzez złe decyzje na najwyższym szczeblu odnośnie zmiany szkoleniowca – notabene Bruce Arena odszedł, ale ktoś tam zapomniał o godnym zastępcy – Panowie i Panie w zarządzie – trochę szacunku dla coacha legendy. Jest wielu dobrych fachowców, ale Onalfo. Serio?
Curt Onalfo
Zacznijmy od Curta Onalfo. Ma 47 lat. Pochodzi z Brazylii. Był słabym piłkarzem. Trenerem zresztą też. Jego największym sukcesem jest dotarcie ze Sportingiem KC do finału Konferencji – przegranego oczywiście. Później stracił posadę w Kansas City, gdyż mając solidny zespół, nie dostał się do play-offów. Stołeczny klub dał mu szansę odbudowy „renomy” (wiem, jak to komicznie to brzmi) i jakby to tak niewulgarnie napisać… No nie wyszło – powiedzmy, że nie skorzystał z koła ratunkowego. W tym konkretnym przypadku koło ratunkowe zatonęło wraz z ofiarą. Wyleciał z hukiem już w sierpniu. Bilans 3 zwycięstwa/3 remisy/12 porażek. Mieli rozmach – trzeba przyznać.
Nadszedł czas skruchy. Zawiedziony porażkami bohater tego akapitu wrócił do Miasta Aniołów, jednak już nie jako piłkarz, a jako asystent. To był ten czas w historii The Gals, w którym byli zdecydowanie najlepszą drużyną ligi. Dwa zwycięstwa w MLS Cup z rzędu, rok przerwy i znów wygrana. Przez cztery lata wybitny szkoleniowiec z Brazylii zdobył ze swoją drużyną trzy tytuły. Czapki z głów – świetny wynik. Przyrównajmy to teraz do życia poza piłkarskiego. Można nazwać Curta świetnym giermkiem. Wspaniale czyścił zbroje, wspierał swojego rycerza dobrym słowem do walki, być może nawet ostrzył mu jego miecze. Jednak nie każdy giermek będzie dobrym rycerzem. Czyż nie tak? Dla człowieka o przeciętnej, błąd, bardzo przeciętnej wiedzy ogólnej jest to całkowicie oczywiste. Dla włodarzy Galaxy już nie. Skoro był dobrym giermkiem, który był już wcześniej złym rycerzem, to czemu po ponownej posłudze jako giermek nie ma być dobrym rycerzem. Trochę to skomplikowane i nielogiczne, ale cóż mówimy o LA, Hollywood, czerwonych dywanach – tam myśli się nieco inaczej. My pospolici zjadacze chleba, choćbyśmy bardzo chcieli, nie zrozumiemy tego.
Jak to zwykle bywa, nawet gdy jesteśmy sceptycznie nastawieni do lubianych przez nasz rzeczy. Do sequelu filmu, mimo iż zdajemy sobie sprawę, że będzie gówniany, do akustycznej płyty ulubionego zespołu (Lady Pank to genialny zespół, ale o tym akustyku chciałbym mocno zapomnieć), do dziesiątego sezonu serialu, przy którym chcąc nie chcąc przysypiamy – sprawdzamy to mimowolnie. Dajemy szanse. Tak samo jest z trenerami. Kredyt zaufania się należy.
Pierwszy mecz
I zaczynamy zabawę. Pierwszy mecz. Emocje. Czekałem na to od listopada. To o miesiąc dłużej niż się przyzwyczaiłem (finały MLS Cup są rozgrywane w grudniu). Oglądam mecz w doborowym towarzystwie. Pierwsza połowa. Mówią, że nieźle. Ja się nie odzywam. Nie wiem, co myśleć. Kopią sobie w środku boiska. Czasem padnie strzał na bramkę – niecelny. Adam Kotleszka mówi o takich meczach, że to jeden na dziesięć tych mało wciągających w MLS. Dobra chciałem być miły – pierwsza połowa dramat. Myślałem, że wódz stada, prawdziwy przywódca – Curt Onalfo – pociągnie drużynę do góry i że z tego kopania w środku pola coś zacznie wynikać.
Dwie minuty bramka Maxi Urrutiego. Boli, że bramkę strzelił właśnie on. Podczas mistrzowskiego sezonu zawsze się z niego śmiałem, że jest taki słaby i w ogóle, a teraz strzela bramkę. Taką zwykłą. Nie żaden tam strzał, który miałby rozerwać siatkę. Po prostu precyzyjny, który musi zaskoczyć nie najlepiej ustawionego Rowe’a.
Wyrównanie – przypadek. Nie ma co się podniecać.
Druga bramka dla Teksańczyków to jakaś totalna kompromitacja całej obrony. Ten gol był wręcz bezczelny. I smutny. Van Damme – z przykrością stwierdzam, bo lubię gościa – początek sezonu w innym świecie. W zeszłym roku „Lwie Serce”. A teraz „Korpus Weteranów” (i to nie wojennych). O Steresie nie będę pisał, bo nie warto. Zdarza się, każdy przegrywa – problem w tym, że nie widziałem w tym spotkaniu drużyny z pazurem. Zbiór przypadkowych przechodniów zabranych prosto z ulicy miałby podobne zgranie i być może lepszy plan na mecz niż podopieczni Onalfo w tym meczu. Taka prawda. Smutna, ale prawdziwa.
Drugi mecz
Czerwona kartka. Filmik wrzucony do sieci z Charą i Guzmanem, którzy nieźle przyaktorzyli. Może starają się o angaż w jakieś nowej produkcji, ale z drugiej strony, co to ma za znaczenie? Gdyby byli lepszym zespołem, to wygraliby ten mecz – prosta logika. Przegrali, więc nie ma dyskusji i żadne filmiki w tym nie pomogą. Z przykrością stwierdzam, że ten materiał jest dla mnie na poziomie wojny Marka (7-letni kibic Realu, poznający w pierwszej klasie podstawy Painta) i Czarka (jego rówieśnik, fanatyk Barcelony), którzy rozgoryczeni porażką swojego zespołu wrzucają Bóg wie co do sieci, myśląc, że to coś zmieni.
are we doing this right? ☄️ #shootingstars #memes pic.twitter.com/8wds3Wnop8
— LA Galaxy (@LAGalaxy) 13 marca 2017
Najpierw na siebie, potem na innych.
Dzięki uprzejmości Kasi – przykładowa akcja wspaniałego ustawienia w defensywie. Portland z prezentu nie skorzystali, ale sam fakt, że do takich sytuacji dochodzi, jest porażający.
To tylko malutki przykład tego, jak źle gra LA Galaxy – mając w obronie więcej graczy niż Portland w ataku.
Pierwsze zwycięstwo
Nadchodzimy do arcyważnego momentu. Pierwsze zwycięstwo. A zapomniałem dodać – Arena przegrał w poprzednim sezonie jeden mecz u siebie, Onalfo już go przebił. Potrzebował na to dwa tygodnie w MLS…
Wracając do tematu. Pierwsze zwycięstwo. Na wyjeździe. Żeby nie było za słodko – nie grał Joao Plata. Co to ma za znaczenie? Spore. Wystarczy powiedzieć , że ten zespół bez Ekwadorczyka jest równie efektowny co Phoenix Rising w pierwszych dwóch kolejkach. Sorry Shaunie – musiałem. Dla tych, którzy rzadko śledzą USL i drużynę z Arizony – rzadko kiedy zasypiam na meczach, ale oglądanie Rising w akcji to nie lada wyczyn dla moich oczu. Te 180 minut (dwa mecze Phoenix) poziomem trudności można porównać ze starciem przeciętniaka z wagi piórkowej z dość solidnym pięściarzem wagi ciężkiej. Mission Impossible, ale się udało.
Co do meczu. LA znów niesamowicie zaczęli. I zaryzykuję tezę, że wygrali z beznadziejnie słabymi The Royals tylko z powodu czerwonej kartki Beckermana. Strzelili dwie bramki w ciągu 5 minut. Nazwijmy to przyzwoitym lotem z wiatrem pod narty. Nic więcej. Po co wychwalać zespół skoro był to bardziej wypadek przy pracy? Co jeszcze godne podkreślenia. Zarząd Realu uznał porażkę z tak słabym Galaxy za taką kompromitację, że pożegnał uznanego trenera Jeffa Cesara.
Powrót do rzeczywistości
Kanada. Vancouver. Zespół z tego miasta również zaczął fatalnie, więc miałem nadzieję, że The Gals udowodnią, że nie są aż takimi amatorami i że coś tam jednak potrafią. Przez meczem poszedł kupon – dość optymistyczny. Dwa gole Alessandriniego i zwycięstwo z nakładką Galaxy. Nie wiem czemu, ale mam szacunek do „Romka” i wierzę, że nocne życie w Los Angeles zmobilizuje go do wielkich czynów na boisku. I trzeba mu oddać – swoje zrobił. Dwa gole strzelił i wypełnił mu kupon, którym chciałem się nieco dowartościować. Koledzy jednak nie pomogli. Nie pomógł również Diop, który był jeszcze większym „śmieszkiem” ode mnie. Wychodził z bramki jakby pod wpływem LSD. Niestety ten środek rzadko kiedy współgra z rzeczywistością, więc skończyło się, jak się skończyło. Mimo wszystko szanuje francuskiego bramkarza za odwagę i upartość w wychodzeniu z bramki. Co za różnica czy przelobuje, czy trafi na pustą bramkę. Pierwsza opcja jest jeszcze bardziej poniżająca. Jednak teraz zupełnie serio. Na miejscu Onalfo zostawiłbym Diopa na bramce. Stara się – cholernie mu to nie wychodzi, ale ma momenty. Rowe pewnego poziomu nie przeskoczy i również wpuściłby w tym meczu z 4/5 bramek. Mając na środku obrony Daniela Steresa to nieuniknione.
Ok, to już chyba koniec meczów. Nie chce się rozpisywać o tym ostatnim, który wkurzył mnie tak mocno, że musiałem się nieco popastwić. Cały zespół nie funkcjonuje. Nic tam nie gra. Jest źle. Bardzo źle. Fatalnie. Mając obronę na poziomie Minnesoty (ostatni mecz; w poprzednich trzech aż takiej tragikomedii nie było) ciężko jest myśleć o wygrywaniu meczów. Trzeba by było mieć Zlatana w ataku (w optymalnej formie), a mamy tak się składa Jacka McBeana… Dopiero teraz sobie zdałem sprawę, jak jest źle w ataku Los Angeles Galaxy, skoro w podstawowej jedenastce – gra Jack McBean. Takiej Sahary z przodu sobie nie przypominam. Atak The Gals zawsze kojarzył mi się z Buddle, Keanem, Donovanem, Hurtado, Carlosem Ruizem, Mikiem Magee, czy nawet Chadem Barrettem, Bryanem Jordanem (dobra poniosło mnie). A teraz Jack McBean – 23-latek awans z bycia ręcznikowym na ławce w pierwszej drużynie do bycia pierwszą strzelbą bardzo przeciętnych rezerw LA Galaxy w USL.
Co ciekawe, nie atak, a wcześniej wspomniana obrona jest w najbardziej opłakanym stanie. Tu potrzeba kogoś, kto ogarnie panujący harmider i zgiełk. Van Damme. Miło by było, ale Belg też potrzebuje solidnego kopa w tyłek, żeby się obudził. Doświadczony Ashley. W jego wypadku argument emerytury w MLS jest trafiony w 100%. Anglik odpoczywa w Galaxy. Na pewno nie traktuje swojej pracy poważnie. Steres – przemilczmy. Może Garcia. A może błądzę i nie znajdę rozwiązania. Chyba wypadałoby kogoś ściągnąć wraz z 1 lipca bieżącego roku. O ile nie będzie za późno…
Jeżeli ktoś z was tu dotarł. To pozdrawiam. Miło było trochę pojechać, bo ulubionym zespole.